Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

niedziela, 22 lipca 2018

chapter XX


[G E R A R D]
Ręce drżą mi, gdy zaciskam pętlę na szyi.

Jestem zmęczony i nic już nie czuję, a może czuję właśnie wszystko. Widzisz, chciałbym móc to opisać tak, żebyś zrozumiał moją decyzję. Chciałbym móc ubrać w słowa całą bezsilność, całe poczucie beznadziei i ten ból psychiczny tak mocny, że zamienia się w fizyczny, że nie pozwala mi funkcjonować.

Jestem wykończony, na skraju wytrzymałości i nie mam siły wierzgać o ratunek. Chcę winić każdego dookoła mnie, a jednocześnie nikogo prócz siebie. Jak mogli nie zauważyć wszystkich tych małych znaków? Jak mogłem dać z siebie tak niewiele?

Obrazy przemykają mi przez głowę szybko i niechronologicznie, jakby mój mózg chciał przekonać mnie, że jest jeszcze jakaś nadzieja na tym świecie.

Przypomina mi się początek czerwca, kiedy Frank grał mi Bowie'ego na gitarze z okazji naszej półrocznicy. Jedno z piękniejszych wspomnień ostatnich lat. Wyszliśmy potem na śmieciowe jedzenie i z powrotem do mnie, całowaliśmy się długo w piwnicznym zapachu mojego pokoju.

Wieczór, kiedy ten szczeniak uznał, że świetnym pomysłem będzie nocna randka na cmentarzu. Widok był olśniewający – setki małych światełek, które wydawały się dryfować w ciemności dookoła nas. Iero zrobił wtedy coś tak cliche, że gdybym go nie kochał, gdyby uczucie do niego tak szczelnie mnie nie okalało, pomyślałbym, że to absurd. Wyjął bowiem kwiat z wiązanki na którymś grobie (to była tandetna sztuczna róża), a potem wręczył mi go, całując w dłoń. Parę minut potem spieprzaliśmy, potykając się o własne nogi, bo wydawało nam się, że widzieliśmy coś sunącego w naszym kierunku.

Za namową Franka (wcale nie musiał mnie na to długo namawiać) przez jakiś czas chodziliśmy pomagać w schronisku. Nie wiem, co było większą radością dla moich oczu – psy cieszące się na kontakt z ludźmi, czy Iero cieszący się na kontakt z psami. Był wtedy wszędzie, chciał wszystkie ucałować i pogłaskać, i wziąć na spacer. A psy go kochały, zresztą kto nie kocha Franka Iero?
I urocze były wszystkie małe rzeczy, które stały się naszą codziennością. To że dzieliliśmy ze sobą wszystkie rzeczy, paczki papierosów, fundusze. Było jakieś poczucie jedności, ciepła i stabilizacji w świecie, który wokół siebie tworzyliśmy. Ułamek tego, co moglibyśmy mieć w przyszłości.

O tak, było mnóstwo pięknych chwil, które przeżyłem dzięki temu dzieciakowi.

Zrobiłem też to, co do mnie należało; to, co od początku planowałem – pomogłem mu. Frank zdał egzamin gimnazjalny i Frank ukończył gimnazjum bez ani jednego zagrożenia. Frank odstawił na bok toksyczne towarzystwo i Frank miewał się coraz lepiej. Czasem miałem trochę wrażenie, że wszystko to dzieje się kosztem mnie, kosztem mojej energii, ale była to jedynie jakaś irracjonalna, absurdalna myśl. Iero dawał mi wszystko to, co najlepsze, od samego początku naszej znajomości. Bluźnierstwem byłoby obwiniać go za to, co ma się za chwilę wydarzyć.

Jednak jego miłość nie zdołała mnie uratować i mogłem się domyślić, powinienem wiedzieć od początku. Pół roku życia złudzeniem szczęścia to i tak dużo, a było to największe skondensowanie radości od początku mojego życia, od zarania dziejów.

Pocięte przeguby, przypalone fajką uda, włosy obcinane w maniakalnych napadach, kłykcie zdarte przy wściekłym uderzaniu w mur – wszystko to mówiło mi teraz jednak, że mój czas nadszedł.

Jezusie Chrystusie, znowu się boję. Co się z tobą działo przez te trzy dni, w których byłeś martwy?

Strach mnie paraliżuje. Stoję na taborecie w pokoju, w tle leci David Bowie, sznur jest przywiązany do karnisza, drzwi zamknięte na klucz, na biurku leżą trzy listy – do mamy, do Mikey'ego i do Franka. Są krótkie i gęsto zroszone łzami, bo nie wiedziałem, co pisać; nie potrafiłem przybliżyć im całego mojego cierpienia.

Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a ja tak się boję.

Mój ostatni pocałunek z Frankiem był miękki, pełen pasji i długi – chciałem przelać w niego całą miłość, całe to jasne, sycące uczucie, jakim go darzyłem. Moje ręce bezwiednie oplotły jego szyję, a potem poczułem dłonie na swoich biodrach, przyciągające mnie bliżej, bliżej i bliżej, a potem ciało popychające mnie na ścianę. Tak jakby wszystkie atomy w naszych ciałach wiedziały, że dotykamy się po raz ostatni.

Czuję łzy spływające po policzkach. Nie chcę ich krzywdzić, nie chcę krzywdzić trzech osób, które jako jedyne na świecie zdołały mnie pokochać. Nie mam jednak wyjścia i kiedyś, gdy spotkamy się jako fale energii z otwartymi umysłami, oni to zrozumieją. Zrozumieją, że mimo całej mojej miłości do nich, mimo wdzięczności, jaką ich darzę, nie jestem już w stanie dalej iść.

Tak strasznie mi przykro, jestem słaby, może ktoś inny wytrzymałby dłużej, ale ja nie.

Ja nie.

Początek lipca zastanie mnie martwym.

Ø

[Frank]
Coś na ślepo kieruje go do domu Wayów.

Wie, że coś jest nie tak, miał złe przeczucia odkąd Gerard nie odpisał na jego poranny SMS. Mikey poprzedniego dnia wyjechał na obóz, co oznacza, że dom pozostaje wolny przez większość czasu w ciągu następnego tygodnia. Mogliby zrobić tyle świetnych rzeczy!

Dochodzi dwunasta w południe i Frank obserwuje Belleville przez zaparowaną szybę autobusu. W myślach przeklina kierowcę, że tak się wlecze, przeklina każdego, kto tego dnia zdecydował się wyjść z domu i przyczynić się do tworzącego się korku.

Ma serce w gardle i coraz bardziej się denerwuje, postanawia zadzwonić do ukochanego, mimo że wie, iż ten nienawidzi rozmów telefonicznych. Kiedy Gerard nie odbiera trzeci raz pod rząd, z czoła Franka spływają już zimne krople potu. Jest przerażony i czuje  c o ś  – niewytłumaczalny ścisk żołądka, przeczucie, które o drugiej osobie może mieć tylko jej bratnia dusza.

W końcu wypada w gorące, nieubłagalnie stojące w miejscu powietrze ostatniego dnia czerwca. Powtarza sobie, że wszystko z całą pewnością jest okej, że nie ma się czym denerwować, ale jego nogi same zaczynają gnać, przedzierając się długimi susami przez gęstą masę dookoła.

Nigdy nie spodziewałby się, że da radę biec przez dziesięć minut non-stop, a jednak. Kiedy dopada klatki, w której mieszka Gerard, pot spływa po nim strugami. Mimo to chłopak przeskakuje po trzy schodki i po chwili wbiega bez pukania do mieszkania Waya.

– GERARD! – Krzyk, jaki wydobywa się z jego trzewi, jest nieludzki. Iero nigdy nie wydał z siebie podobnego odgłosu, niczym pies skamlący przy nieruchomym ciele właściciela.

Pokonuje przedpokój z dzwonieniem w uszach, a jego wzrok ogranicza się do niewielkiego punktu w samym środku pola widzenia, jakby sunął przez dziwny tunel aerodynamiczny. Modli się, by drzwi do pokoju Waya nie były zamknięte, ale są, oczywiście, że są. Spocone ręce ześlizgują się z klamki, naciskają ją i szarpią. Teraz Frank wie,  w i e, że doszło do najgorszego. Czuje to w narastającym bólu w klatce piersiowej, w nieregularnie bijącym sercu, w drgawkach, w jakich zanurza się całe jego ciało – jakiś przerażający atak paniki człowieka, który właśnie t r a c i.

Napiera na drzwi całą swoją siłą, każdym dreszczem, wszystkimi gwałtownymi haustami powietrza. Wykrzykuje adres operatorce po drugiej stronie słuchawki, wrzeszczy, że to pilne, że to chyba samobójstwo, chociaż nie pamięta nawet, kiedy zdążył zadzwonić na pogotowie.

Drzwi w końcu ustępują, a Frank ma wrażenie, że minęły tysiące lat.

Wpada do pokoju.

Gerard już nie oddycha.


__________________________________
PRZEDostatni rozdział, bo chcę dokończyć tę historię.