[G E R A R D]
Ręce
drżą mi, gdy zaciskam pętlę na szyi.
Jestem
zmęczony i nic już nie czuję, a może czuję właśnie wszystko. Widzisz, chciałbym
móc to opisać tak, żebyś zrozumiał moją decyzję. Chciałbym móc ubrać w słowa
całą bezsilność, całe poczucie beznadziei i ten ból psychiczny tak mocny, że
zamienia się w fizyczny, że nie pozwala mi funkcjonować.
Jestem
wykończony, na skraju wytrzymałości i nie mam siły wierzgać o ratunek. Chcę
winić każdego dookoła mnie, a jednocześnie nikogo prócz siebie. Jak mogli nie
zauważyć wszystkich tych małych znaków? Jak mogłem dać z siebie tak niewiele?
Obrazy
przemykają mi przez głowę szybko i niechronologicznie, jakby mój mózg chciał
przekonać mnie, że jest jeszcze jakaś nadzieja na tym świecie.
Przypomina
mi się początek czerwca, kiedy Frank grał mi Bowie'ego na gitarze z okazji
naszej półrocznicy. Jedno z piękniejszych wspomnień ostatnich lat. Wyszliśmy
potem na śmieciowe jedzenie i z powrotem do mnie, całowaliśmy się długo w
piwnicznym zapachu mojego pokoju.
Wieczór,
kiedy ten szczeniak uznał, że świetnym pomysłem będzie nocna randka na
cmentarzu. Widok był olśniewający – setki małych światełek, które wydawały się
dryfować w ciemności dookoła nas. Iero zrobił wtedy coś tak cliche, że gdybym go nie kochał, gdyby
uczucie do niego tak szczelnie mnie nie okalało, pomyślałbym, że to absurd.
Wyjął bowiem kwiat z wiązanki na którymś grobie (to była tandetna sztuczna
róża), a potem wręczył mi go, całując w dłoń. Parę minut potem spieprzaliśmy,
potykając się o własne nogi, bo wydawało nam się, że widzieliśmy coś sunącego w
naszym kierunku.
Za
namową Franka (wcale nie musiał mnie na to długo namawiać) przez jakiś czas
chodziliśmy pomagać w schronisku. Nie wiem, co było większą radością dla moich
oczu – psy cieszące się na kontakt z ludźmi, czy Iero cieszący się na kontakt z
psami. Był wtedy wszędzie, chciał wszystkie ucałować i pogłaskać, i wziąć na
spacer. A psy go kochały, zresztą kto nie kocha Franka Iero?
I
urocze były wszystkie małe rzeczy, które stały się naszą codziennością. To że
dzieliliśmy ze sobą wszystkie rzeczy, paczki papierosów, fundusze. Było jakieś
poczucie jedności, ciepła i stabilizacji w świecie, który wokół siebie
tworzyliśmy. Ułamek tego, co moglibyśmy mieć w przyszłości.
O
tak, było mnóstwo pięknych chwil, które przeżyłem dzięki temu dzieciakowi.
Zrobiłem
też to, co do mnie należało; to, co od początku planowałem – pomogłem mu. Frank
zdał egzamin gimnazjalny i Frank ukończył gimnazjum bez ani jednego zagrożenia.
Frank odstawił na bok toksyczne towarzystwo i Frank miewał się coraz lepiej.
Czasem miałem trochę wrażenie, że wszystko to dzieje się kosztem mnie, kosztem
mojej energii, ale była to jedynie jakaś irracjonalna, absurdalna myśl. Iero
dawał mi wszystko to, co najlepsze, od samego początku naszej znajomości.
Bluźnierstwem byłoby obwiniać go za to, co ma się za chwilę wydarzyć.
Jednak
jego miłość nie zdołała mnie uratować i mogłem się domyślić, powinienem
wiedzieć od początku. Pół roku życia złudzeniem szczęścia to i tak dużo, a było
to największe skondensowanie radości od początku mojego życia, od zarania
dziejów.
Pocięte
przeguby, przypalone fajką uda, włosy obcinane w maniakalnych napadach, kłykcie
zdarte przy wściekłym uderzaniu w mur – wszystko to mówiło mi teraz jednak, że
mój czas nadszedł.
Jezusie
Chrystusie, znowu się boję. Co się z tobą działo przez te trzy dni, w których
byłeś martwy?
Strach
mnie paraliżuje. Stoję na taborecie w pokoju, w tle leci David Bowie, sznur
jest przywiązany do karnisza, drzwi zamknięte na klucz, na biurku leżą trzy
listy – do mamy, do Mikey'ego i do Franka. Są krótkie i gęsto zroszone łzami,
bo nie wiedziałem, co pisać; nie potrafiłem przybliżyć im całego mojego
cierpienia.
Wszystko
jest dopięte na ostatni guzik, a ja tak się boję.
Mój
ostatni pocałunek z Frankiem był miękki, pełen pasji i długi – chciałem przelać
w niego całą miłość, całe to jasne, sycące uczucie, jakim go darzyłem. Moje
ręce bezwiednie oplotły jego szyję, a potem poczułem dłonie na swoich biodrach,
przyciągające mnie bliżej, bliżej i bliżej, a potem ciało popychające mnie na
ścianę. Tak jakby wszystkie atomy w naszych ciałach wiedziały, że dotykamy się
po raz ostatni.
Czuję
łzy spływające po policzkach. Nie chcę ich krzywdzić, nie chcę krzywdzić trzech
osób, które jako jedyne na świecie zdołały mnie pokochać. Nie mam jednak
wyjścia i kiedyś, gdy spotkamy się jako fale energii z otwartymi umysłami, oni
to zrozumieją. Zrozumieją, że mimo całej mojej miłości do nich, mimo
wdzięczności, jaką ich darzę, nie jestem już w stanie dalej iść.
Tak strasznie
mi przykro, jestem słaby, może ktoś inny wytrzymałby dłużej, ale ja nie.
Ja
nie.
Początek
lipca zastanie mnie martwym.
Ø
[Frank]
Coś
na ślepo kieruje go do domu Wayów.
Wie,
że coś jest nie tak, miał złe przeczucia odkąd Gerard nie odpisał na jego
poranny SMS. Mikey poprzedniego dnia wyjechał na obóz, co oznacza, że dom
pozostaje wolny przez większość czasu w ciągu następnego tygodnia. Mogliby
zrobić tyle świetnych rzeczy!
Dochodzi
dwunasta w południe i Frank obserwuje Belleville przez zaparowaną szybę
autobusu. W myślach przeklina kierowcę, że tak się wlecze, przeklina każdego,
kto tego dnia zdecydował się wyjść z domu i przyczynić się do tworzącego się
korku.
Ma
serce w gardle i coraz bardziej się denerwuje, postanawia zadzwonić do
ukochanego, mimo że wie, iż ten nienawidzi rozmów telefonicznych. Kiedy Gerard
nie odbiera trzeci raz pod rząd, z czoła Franka spływają już zimne krople potu.
Jest przerażony i czuje c o ś – niewytłumaczalny ścisk żołądka, przeczucie,
które o drugiej osobie może mieć tylko jej bratnia dusza.
W
końcu wypada w gorące, nieubłagalnie stojące w miejscu powietrze ostatniego
dnia czerwca. Powtarza sobie, że wszystko z całą pewnością jest okej, że nie ma
się czym denerwować, ale jego nogi same zaczynają gnać, przedzierając się
długimi susami przez gęstą masę dookoła.
Nigdy
nie spodziewałby się, że da radę biec przez dziesięć minut non-stop, a jednak.
Kiedy dopada klatki, w której mieszka Gerard, pot spływa po nim strugami. Mimo
to chłopak przeskakuje po trzy schodki i po chwili wbiega bez pukania do
mieszkania Waya.
– GERARD! – Krzyk, jaki wydobywa się z
jego trzewi, jest nieludzki. Iero nigdy nie wydał z siebie podobnego odgłosu,
niczym pies skamlący przy nieruchomym ciele właściciela.
Pokonuje
przedpokój z dzwonieniem w uszach, a jego wzrok ogranicza się do niewielkiego
punktu w samym środku pola widzenia, jakby sunął przez dziwny tunel
aerodynamiczny. Modli się, by drzwi do pokoju Waya nie były zamknięte, ale są,
oczywiście, że są. Spocone ręce ześlizgują się z klamki, naciskają ją i szarpią.
Teraz Frank wie, w i e, że doszło do
najgorszego. Czuje to w narastającym bólu w klatce piersiowej, w nieregularnie
bijącym sercu, w drgawkach, w jakich zanurza się całe jego ciało – jakiś
przerażający atak paniki człowieka, który właśnie t r a c i.
Napiera
na drzwi całą swoją siłą, każdym dreszczem, wszystkimi gwałtownymi haustami
powietrza. Wykrzykuje adres operatorce po drugiej stronie słuchawki, wrzeszczy,
że to pilne, że to chyba samobójstwo, chociaż nie pamięta nawet, kiedy zdążył
zadzwonić na pogotowie.
Drzwi
w końcu ustępują, a Frank ma wrażenie, że minęły tysiące lat.
Wpada
do pokoju.
Gerard
już nie oddycha.
__________________________________
PRZEDostatni rozdział, bo chcę dokończyć tę historię.