[Frank]
Dwie
godziny później jest po 19, a oni są już pogrążeni w głębokiej dyskusji.
Zaczęło się od przeglądania komiksów Franka i tych, które Gerard wziął ze sobą,
przekrzykiwali się, czy Loki nie jest zbyt irytującą postacią i czy czarne
charaktery w rzeczywistości nie są wykreowane lepiej od dobrych postaci.
Rozmowa zeszła oczywiście na muzykę zaraz po tym, gdy odpalili Bowie’ego na
zacinającym się odtwarzaczu. Way żarliwie opowiadał historię mężczyzny, którego
Iero uparcie wciąż nazywa „staruszkiem”; o tym, jak David zwykł podawać się za
geja i przekładać to na swoją twórczość, a gdy okazało się, że to jedynie
wizerunek sceniczny, społeczność LGBT chciała go zaszlachtować.
–
Jeszcze niedawno sam miałem mu to za złe, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej
go rozumiem i widzę, że było to potrzebne. W latach 60. homoseksualiści nie
mieli żadnych praw i byli przerażeni perspektywą wyjścia z szafy. Gest
Bowie’ego był i tak bardzo odważny, a jego późniejsze wycofanie się zupełnie
zrozumiałe. Też nie mógłbym długo udawać geja w tak nietolerancyjnym świecie.
–
Nie musiałbyś udawać – chichocze w odpowiedzi Frank. Zostaje nagrodzony niewzruszonym
kuksańcem w bok. Czarnowłosy z pasją kontynuuje swój monolog; jest tak
zafascynowany tylko gdy mówi o czymś, co kocha.
–
Ogólnie, Bows w bardzo ciekawy sposób naginał kulturalne role poszczególnych
płci, zakładał te swoje lateksowe stroje i dziwaczne sukienki, manifestował
swoją androgeniczność. Był jednym z pierwszych, którzy tak do tego podeszli.
Zalega
cisza. Nie jest niezręczna ani ciążąca, to ciepłe milczenie pozwalające
uporządkować myśli. Frank już jakiś czas temu przestał czuć się skrępowany
podczas przerw w rozmawianiu z Gerardem. Ogólnie przestał być przy nim
skrępowany – dziwny niepokój i poczucie bycia nieznaczącym, jakie towarzyszyły
mu na początku ich znajomości, odeszły w niepamięć. Teraz jest tylko wolność,
zupełna wolność słowa i gestu; wolność marszczeń brwi i wolność chichotów;
wolność drobnych sprzeczek i wolność przytulania się, gdy nikt nie patrzy.
Frank czuje się przy przyjacielu tak dobrze, że ma ochotę robić z nim te
wszystkie nastrojowe rzeczy, które oglądał tylko w tanich komediach
romantycznych. Kiedyś wydawały mu się naciąganą głupotą, ale teraz przyłapuje
się na tym, że wcale już tak nie myśli.
Jak
nagie kąpiele w lodowatym jeziorze przy świetle księżyca, a potem leżenie na
trawie i pozwalanie ćmom siadać sobie na policzkach, obserwowanie świetlików w
okresie godowym, puszczanie lampionów na plaży i tańczenie do kiepskiego popu
na balu gimnazjalnym.
To
znaczy, robiliby po przyjacielsku. Przecież nie są parą. A Iero nie jest gejem.
(Może
ociupinkę. Tylko dla Gerarda. Przejdzie mu. Musi.)
–
Wiesz, uważam, że artyści powinni nieść prawdziwy przekaz – kontynuuje Way.
Frank odwraca głowę opartą o ścianę w jego stronę, przymyka powieki i leniwie
unosi kącik ust. Słucha uważnie. – Nie jakieś marne teksty o miłości z
chwytliwym refrenem. Nie o to tu chodzi. Trzeba pomóc tym wszystkim zagubionym
dzieciakom się odnaleźć, szerzyć tolerancję i łagodność. Ktoś musi, inaczej
wszyscy się rozpadniemy.
Cisza.
Dziesięć sekund, trzydzieści. Minuta, dwie kolejne. Frank jeszcze się nie
odzywa – nauczył się rozpoznawać, kiedy Gerard kończy monolog, a kiedy ma coś
jeszcze do powiedzenia.
–
Bo, cholera, ja sam mam tyle problemów ze sobą… Zaczynając od mojej krzywej
mordy, na pedalstwie kończąc. I, kurwa, wcale nie pomaga mi jebane One
Direction górujące na listach przebojów w radiu, ani plotki o Bieberze
siedzącym w więzieniu. Potrzebuję pocieszenia, potrzebuję przewodnika, wiesz,
Frank? I jeśli nie mogę znaleźć go w najbliższym otoczeniu, sięgam po muzykę,
po te przepiękne teksty poruszające do głębi, po sceniczne monologi pełne
wsparcia i zrozumienia. Bo co innego mam zrobić? Nie potrafię się nie przejmować.
Nie potrafię myśleć jak wszystkie te puste twory, które ledwie zdają sobie
sprawę z tego, że istnieją. A nawet nie wiesz jak bym chciał.
Ø
[Gerard]
Pierwszego
łyka z butelki ciągnie Frank. Gerardowi całkiem to pasuje, bo sam nie jest na
razie przekonany do pomysłu picia. Jednocześnie wie, że prędzej czy później i
tak się skusi. A znając jego tendencję do schematu biały-czarny, bez żadnych
szarości, schleje się do nieprzytomności. Chyba go to niezbyt obchodzi.
Iero
krzywi się jak kotek z każdym następnym łykiem i natychmiast popija wszystko
colą. (Gerard zastanawia się, czy to na pewno zdrowe dla jego żołądka.) Potem
przez chwilę wygląda jakby miał zwymiotować, by na koniec zastygnąć z grobową
miną.
Pozwala
sobie obserwować ten rytuał jeszcze przez parę następnych kocich łyków, a potem
zaciska palce na flaszce, zanim jej gwint zdąży sięgnąć ust przyjaciela.
Zupełnie umyślnie sprawia, że ich palce się stykają. Mimowolnie przechodzi go
dreszcz.
–
Proszę, panie Way – chichocze Iero, pozwalając mu wyjąć sobie z rąk butelkę.
Way uśmiecha się tylko krzywo.
Płyn
wygląda dziwnie estetycznie, dziwnie ostatecznie. „Zmienię twój mały umysł w
coś zupełnie innego na pewien czas” – zdaje się artykułować swoimi srebrzystymi
zawirowaniami. Gerard tylko przez chwilę myśli o wszystkich głupich i
nieodpowiednich rzeczach, które może powiedzieć po pijaku, a potem pociąga
solidny łyk.
Intensywność
smaku niemal odrzuca go w tył, czuje się jakby ktoś go spoliczkował, a zaraz
potem jakby miał zwymiotować posiłki z ostatnich trzech dni. Jedynym
pocieszeniem jest przyjemne gorąco rozlewające się po gardle i żołądku. Za dużo
doznań atakuje go w tym samym momencie, zaciska powieki i nie może powstrzymać
gwałtownego wykrzywienia się, nawet nie myśli o tym, jak głupio musi wyglądać w
tej chwili. W ręce zostaje mu wciśnięta butelka z colą i Gerard na ślepo pije
kilka dużych łyków ze stłumionym agonalnym jękiem.
Kiedy
gorzki posmak przestaje być wyczuwalny, odważa się uchylić powieki i zastaje
jedynie przyjaciela tłumiącego chichot.
–
Gratulacje, przeszedłeś chrzest.
–
Ekstremalną wersję chrztu, miałeś chyba na myśli.
–
Jak zwał tak zwał.
A
potem Iero zaczyna śpiewać jakąś popową piosenkę o upijaniu się w sobotnią noc
i zaliczaniu panienek, wymachując przy tym chaotycznie rękami. Way zastanawia
się czy to możliwe, że chłopak zdążył już się uchlać i nie jest w stanie
powstrzymać rozczulonego uśmiechu wpełzającego na usta. Pijany – nawet lekko
pijany – Frank jest najsłodszą kreaturą tego świata.
(No,
zaraz po trzeźwym Franku.)
Ø
Pierwsza
rzecz, której Gerard nie wypowiedziałby na trzeźwo, wychodzi z jego ust dwadzieścia
minut ciągnięcia dużych łyków z butelki i krzywienia się później.
–
Wiesz, Frank, zawsze myślałem, że powinienem urodzić się dziewczyną. –
Oczekiwał plączącego się języka, ale słowa wypływają z niego z płynnością
leniwej rzeki. – Nawet niezbyt potrafię to opisać, to po prostu we mnie tkwiło.
Po cichu, ale natrętnie. Moja twarz wydawała mi się zbyt dziewczęca, tak samo
jak chód, sposób mówienia, gestykulacja i wszystko inne; nawet myślałem, że mam
szyję zbyt chudą jak na faceta. Wszystko wydawało mi się być do góry nogami,
nie na swoim miejscu, czułem się po prostu źle. Zbyt męsko przy dziewczynach,
ale o wiele zbyt dziewczęco przy chłopakach i nawet nie wiesz, jak bardzo nie
mogłem się wpasować.
Ich
spojrzenia spotykają się, sarnie oczy Franka łypią ostrożnie, lekko zamglone,
ale czujne i zasłuchane. Way nagle czuje łzy spływające po policzkach i nawet
nie wie, czemu płacze. Chyba po prostu pierwszy raz mówi takie rzeczy komuś,
mówi to na głos. Może trochę go to przerasta.
–
Wszystko było takie ciemne i trudne, Frank, ciernie atakowały mnie z każdej
strony i nigdzie już nie czułem się bezpiecznie, Frankie, byłem na samej
krawędzi, przechylałem się w stronę śmierci, byłem już trupem, ale potem
pojawiłeś się ty i… chyba jest już lepiej, wiesz, ja… – Jego głos przechodzi w pełne
żałości bełkotanie, połączone z łkaniem, czkaniem i wszystkimi innymi odgłosami
zranionej duszy.
Iero
wydaje się nie namyślać długo, zanim obejmuje drżące ramiona przyjaciela ciasno
i szczelnie, i szepcze łamiącym się głosem:
–
Hej. Hej, wszystko w porządku, bracie. Ćśś, jest okay. Jest okay.
„Bracie.
Tak jakbyśmy nie całowali się tydzień temu” – myśli Way. A potem orientuje się,
że powiedział to na głos. Frank wydaje się tego nie słyszeć. Albo udaje, że nie
słyszy.
[Frank]
–
Way, ty mały sukinsynu. – Chłopak ujmuje jego twarz w dłonie i ściska jego
szczękę mocno, zbyt mocno, ale nie do końca panuje nad swoimi ruchami. Szkliste
spojrzenie czarnowłosego ucieka w bok. – Możesz być chłopakiem, dziewczyną,
krzesłem czy kanarkiem, gówno mnie to obchodzi. Ty mały gówniarzu, wyzwoliłeś
we mnie emocje jak nikt inny, tyle rzeczy mi uświadomiłeś i… jasna cholera,
jesteś taki cudowny, Gerard!
Jego
myśl urywa się nagle, bo zawsze ma tak po alkoholu. Egzystuje wtedy w
strzępkach emocji i wypowiedzi. Ma jednak mgliste poczucie, że powiedział to,
co chciał powiedzieć. Nie jest krasomówcą, nie używa wielkich słów. Gerard to
wie. Gerard wie wszystko.
Czarnowłosy
uśmiecha się niepewnie, pochyla policzek tak, by jak najbardziej przylegał do
wnętrza dłoni towarzysza i spuszcza wzrok.
–
Jest lepiej, słyszysz? Dzięki tobie. Czuję się już sobą. Jeszcze nie do końca. Ale chyba znalazłem dom.
Ostatnie
słowa wypowiada szeptem, urywanym i ulotnym. Te słowa otaczają ich, otulają, są
nagle ich sercami i umysłami. Frank wzdycha i chyba to, co jest słyszalne w
jego oddechu, to miłość. Gerard pochyla się i opiera czoło o jego ramię, ale
potem bezwładnie osuwa się niżej, z uchem przy klatce piersiowej towarzysza i
smugami łez wsiąkającymi w jego koszulkę.
[Gerard]
–
Kocham cię – mówi po prostu i już wcale się nie boi tych słów.
–
Ja ciebie też.
Wiedział,
że to usłyszy.
Są
jednak zbyt pijani, by coś się zmieniło po tej wymianie słów, a może ich mózgi
potrzebują najprościej paru godzin żeby to wszystko przetrawić. Piją jeszcze
trochę, ale Frank oznajmia, że tyle im wystarczy, i że nie ma zamiaru ślęczeć
przy łóżku szpitalnym towarzysza po jego alkoholowym zatruciu. Gerard wzrusza
ramionami – jest mu dziwnie wszystko jedno. Mógłby się przyzwyczaić do życia w
takiej obojętności, w tej niecodziennej lekkości słowa i gestu. Już chce to
wypowiedzieć na głos, ale wtedy Iero niezdarnie podrywa się z materaca,
oblewając siebie i wszystko wokoło wódką, której zapomnieli zakręcić. Way rzuca
mu tylko pobłażliwe spojrzenie.
–
Gee, dochodzi północ!
–
No i co? – pyta niemrawo „Gee”, a potem orientuje się, że przecież jest 31
grudnia.
–
Gówno – burczy z uśmiechem Frank i chwyta wyciągniętą w jego stronę rękę,
pomagając wstać przyjacielowi.
Krzątają
się w przedpokoju niczym dzieciaki uradowane pierwszym śniegiem, szaleńczo
pragnące już wyjść na dwór i rzucać się białym puchem. Lecą po schodach
kamienicy na łeb, na szyję. Dopiero, gdy lodowate powietrze owiewa Gerarda z
każdej strony, orientuje się, że wcale nie ma na ramionach niczego oprócz
podkoszulka. Ważniejsze jednak w tej chwili są ich splecione dłonie, ważniejszy
jest Frank ciągnący go gdzieś w dół ulicy, ważniejsze smocze kłębki pary
wydobywające się z ust Iero i rozbijające na twarzy Waya.
Wybiegają
na skrzyżowanie z jakąś większą ulicą w chwili, gdy rozlegają się pierwsze huki
fajerwerków i pierwsze zaniepokojone poszczekiwania psów. W porę, by strzeliste
kamienice przestały przesłaniać im widoku, by mogli zobaczyć flarę ze świstem
lecącą do gwieździstego nieba i rozpryskującą się na milion iskrzących
kawałeczków.
Gerard,
w przeciwieństwie do przyjaciela (?), nie ma głowy zadartej w górę – obserwuje
wybuch barw, odbijający się zniekształcony i zagięty w oczach towarzysza;
kolory znaczące rysy jego twarzy lekką poświatą załamują się na ostrej linii
szczęki; uśmiech zachwytu błąka się po ustach.
„To
takie kiczowate” – myśli – „że wolę patrzeć na niego, niż na te cholerne
fajerwerki.”
Ale
potem czuje rękę Franka oplatającą go w pasie i wcale już nie przejmuje się,
jak przerysowane jest jego zakochanie, tym bardziej, że alkohol krążący w jego
żyłach zupełnie zagłusza wszelkie głębsze myśli. Chłopak leniwie wtula nos w
obojczyk Waya, a potem jeszcze leniwiej orientuje się, że dreszcze targające
jego ciałem niekoniecznie są spowodowane kakofonią przeżyć, a niską temperaturą
mrożącą serce (i palce u stóp).
–
Gee, czy ty jesteś tylko w koszulce? – bełkocze Iero, odsuwając się na
odległość ramion i ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się przyjacielowi.
–
Mh – otrzymuje w odpowiedzi.
Więc
Frank zdejmuje z siebie swoją wyświechtaną, gigantyczną jak na jego metr
sześćdziesiąt osiem bluzę i z prychnięciem starego kocura opatula nią szczelnie
czarnowłosego.
Gerard
nie ma konkretnego pojęcia, co robi, gdy zatrzymuje jego dłonie przy swojej
klatce piersiowej i przyciska je mocno, tak mocno, że ma wrażenie, jakby
przenikały go aż do najgłębszego włókna duszy. Napotykając rozmigotane,
pytające spojrzenie sarnich oczu, nachyla się i całuje Franka. Tak po prostu,
po pijaku, czując jego słodko-gorzkie usta na zniszczonym chodniku, obok
zamkniętego już spożywczaka, w środku Belleville, w środku New Jersey, w środku
świata, jakby byli najzwyczajniejszą parą na świecie.
–
To już odpowiedni moment? – mruczy Iero w jego usta, uśmiechając się półgębkiem
i miętosząc kołnierz swojej-nieswojej bluzy.
–
Na co?
–
Na gówno – wykrzywia się jeszcze bardziej. – Żeby o to zapytać.
–
O co?
–
No wiesz. Będziesz ze mną, Gerardzie Wayu?
Świat
nie zamiera nagle, amorki w pieluchach nie zaczynają latać dookoła w deszczu
serduszek, ani sam Bóg nie przybija mu piątki ze słowami uznania. Nic się nie
dzieje i nawet reakcja Waya jest przygaszona.
–
To mega pedalskie.
–
To co?
–
Jesteśmy pijani – bąka tylko, a alkoholowy oddech Franka parska mu śmiechem w
twarz, jako, że znajdują się centymetry od siebie.
–
To sssooo, panie kjerowniku…? – Iero naśladuje pijaka i teatralnie zatacza się
w tył.
–
Nie rozumiesz – Gerard marszczy brwi i zaczyna obgryzać kciuka w głębokim
zamyśleniu. – Nie jestem materiałem na chłopaka, Boże, przecież to wiesz.
Jestem zgniły i zagubiony, jestem żywym trupem, Iero, jestem gradową chmurą i
przynoszę samo nieszczęście, jestem taki beznadziejny.
–
To co? – powtarza już całkiem poważnie Frank tym niskim, zachrypniętym głosem,
a Way roztapia się w środku, kiedy towarzysz zaplata palce na jego karku i przeplata
między palcami czarne. – Kocham cię. Nie wyidealizowaną wersję ciebie, ani
nikogo innego. Kocham ciebie, kurwa, kocham cię, Gerard, chcesz żebym to
wykrzyczał?!
Robi
parę kroków do przodu, staje na zamarłej w ciszy ulicy, z tylko jednym
samochodem nadjeżdżającym gdzieś z daleka; rozkłada szeroko nogi i ręce,
odchyla głowę.
–
Kocham Gerarda jebanego Waya! Jestem pierdolonym pedałem dla tego chłopaka!
Niebo
za nim eksploduje w migoczących kolorach. Wybija północ.
_____________________
THERE WE GO, MOTHAFUCKAS, AYEEEE!
Zaraz chyba zwymiotuję przez motyle w brzuchu??
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny :) Ciekawe jak to się potoczy dalej.Weny życzę by rozdziały pojawiały się szybciej
OdpowiedzUsuńKocham twojego Frerarda. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo lubię twój styl pisania. To jest coś niesamowitego, sposób, w jaki opisujesz wszystkie emocje i odczucia bohaterów, nawet w najzwyczajniejszych życiowych sytuacjach.
OdpowiedzUsuńNie umiem pisać sensownych komentarzy, ale dziękuję ci za to, że tworzysz coś tak pięknego.
+ dzięki tobie odkryłam muzykę SoKo i chciałam ci za to z całego serca podziękować.
Ja pierdolę, brak mi słów. Czytam to chyba 10 raz i ciągle mi mało. To jest tak zajebiście piękne, że po prostu z tego nie mogę. A wiesz co jest jeszcze lepsze? Od tego opowiadania przechodzą dreszcze dokładnie takie same jak podczas słuchania dobrej muzyki. Takiej super ekstra mega zajebiście dobrej muzyki.
OdpowiedzUsuńKocham to opowiadanie <3
ayee alright alright alright
OdpowiedzUsuńWeszłam na bloga będąc w 99% pewna, że i tak nie ma nowego rozdziału.
Zakrztusiłam się herbatą jak zobaczyłam inny zbiór słów niż "jest najbardziej przerażoną osobą na świecie"
WRESZCIE. Jak zwykle- czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział
xo
Uwielbiam Twojego Frerarda bardzo. Chwała założycielowi twittera za to, że mogłam trafić na Twoje konto i tego bloga.
OdpowiedzUsuńTo niesamowite, jak opisujesz te wszystkie emocje, to jest coś pięknego.
Naprawdę nie wiem, co napisać.
Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.
tak się uieszyłam, że prawie przegryzłam kabel internetowy
OdpowiedzUsuńtak w ogóle ratujesz mi wakacje, serio
dziękuję
czekam na dalszą część
Ten rozdział wydaje mi się taki inny niż poprzednie... nie wiem dlaczego, może przez to, że wreszcie jest jakiś konkret.
OdpowiedzUsuńKocham to, że w Gerardzie i Franku też, odnajduję samego siebie, moje cechy, moje problemy, uczucia. Chciałbym wyrazić się jakoś jaśniej, ale nie potrafię, wybacz.
I sytuacja, w której Gee rozpłakał się, mówiąc o tym, jak źle czuje się ze sobą, to przypomina tak bardzo moje własne doświadczenie, kiedy (kilkakrotnie już) załamywałem się przy ludziach właśnie przez to.
Pięknie ujmujesz zwykłe i niezwykłe problemy i rozterki. A Twój styl pisania nieustannie mnie zachwyca. Oby tak dalej.
Dużo weny życzę ★
I zapraszam również do siebie ;)
UsuńJejku, czytam to od kilku miesięcy i jestem zachwycony. Potrafię za jednym razem przeczytać wszystkie twoje rozdziały. Uważam, że to co robisz jest niesamowite.
OdpowiedzUsuńOdnalazłem samego siebie zarówno w Gerardzie oraz we Franku.
Nie mogę doczekać się nowego wpisu :3
przebrnęłam przez całego fika i, o jezu, jest słaby. za duzo patosu, za duzo metafor rodem z pamiętnika trzynastoletniej buntowniczki, za duzo nadęcia. zejdź pare stopni niżej i moze kiedys sie wyrobisz, trzymam kciuki bo potencjał masz i czas tez.
OdpowiedzUsuńuważam, że anonim racji nie ma, bo ten patos nadaje mu uroku. "wyrabia się" każdy, bo im więcej piszesz, tym lepszy masz warsztat. ale nigdy nie powiedziałabym, że jest to słabe. czytałam dużo i jestem w stanie stwierdzić, że to jest naprawdę dobre. dzięki za uwagę, bye.
UsuńOja!! Jedyny aktywny blog o MRC na jaki natrafiłam, a natrafiłam czytając Twoje swietne opowiadanie " cigarettes and jelly beans"! :3 Postaram się nadrobic, a Ty pisz dalej, bo od miesiaca nie ma!!! :C <3 pozdrawiam :) Życze weny! :3 Będę się podpisywać jako CzarnaŃutella xD (wymyslone przy pisaniu bo własnie wpieprzam nutelle czytając to o 01:30 w nocy <3) ~ Czarna Nutella
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuńświetne opowiadanie! <3
OdpowiedzUsuńwszyscy bardzo czekamy na kolejne rozdziały.
życzę weny i pozdrawiam ;***
Nie wiem czy kiedyś tu komentowalam. Chyba zawsze brakło mi slow by to opisac.
OdpowiedzUsuńA to opowiadanie... Wydaje się takie inne niz wszystkie. Ono jest prawdziwe. Gdy to czytam wydaje mi się, ze siedze w czyjejś głowie i podsłuchuje prawdziwe myśli.
Wiec... Gratulacje, bo jesteś druga osoba, która swoimi tekstami potrafiła mnie tak wzruszyc i sprawic, ze czuje się jak pusta muszla wyrzucona na brzeg przez oceanu.
gdzie jest nowe opowiadanie? :C
OdpowiedzUsuńKiedy następny rozdział?
OdpowiedzUsuńCzekamy na kontynuacje.
OdpowiedzUsuń