Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

sobota, 18 lipca 2015

chapter XV and ½

[Frank]
Dwie godziny później jest po 19, a oni są już pogrążeni w głębokiej dyskusji. Zaczęło się od przeglądania komiksów Franka i tych, które Gerard wziął ze sobą, przekrzykiwali się, czy Loki nie jest zbyt irytującą postacią i czy czarne charaktery w rzeczywistości nie są wykreowane lepiej od dobrych postaci. Rozmowa zeszła oczywiście na muzykę zaraz po tym, gdy odpalili Bowie’ego na zacinającym się odtwarzaczu. Way żarliwie opowiadał historię mężczyzny, którego Iero uparcie wciąż nazywa „staruszkiem”; o tym, jak David zwykł podawać się za geja i przekładać to na swoją twórczość, a gdy okazało się, że to jedynie wizerunek sceniczny, społeczność LGBT chciała go zaszlachtować.

– Jeszcze niedawno sam miałem mu to za złe, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej go rozumiem i widzę, że było to potrzebne. W latach 60. homoseksualiści nie mieli żadnych praw i byli przerażeni perspektywą wyjścia z szafy. Gest Bowie’ego był i tak bardzo odważny, a jego późniejsze wycofanie się zupełnie zrozumiałe. Też nie mógłbym długo udawać geja w tak nietolerancyjnym świecie.

– Nie musiałbyś udawać – chichocze w odpowiedzi Frank. Zostaje nagrodzony niewzruszonym kuksańcem w bok. Czarnowłosy z pasją kontynuuje swój monolog; jest tak zafascynowany tylko gdy mówi o czymś, co kocha.

– Ogólnie, Bows w bardzo ciekawy sposób naginał kulturalne role poszczególnych płci, zakładał te swoje lateksowe stroje i dziwaczne sukienki, manifestował swoją androgeniczność. Był jednym z pierwszych, którzy tak do tego podeszli.

Zalega cisza. Nie jest niezręczna ani ciążąca, to ciepłe milczenie pozwalające uporządkować myśli. Frank już jakiś czas temu przestał czuć się skrępowany podczas przerw w rozmawianiu z Gerardem. Ogólnie przestał być przy nim skrępowany – dziwny niepokój i poczucie bycia nieznaczącym, jakie towarzyszyły mu na początku ich znajomości, odeszły w niepamięć. Teraz jest tylko wolność, zupełna wolność słowa i gestu; wolność marszczeń brwi i wolność chichotów; wolność drobnych sprzeczek i wolność przytulania się, gdy nikt nie patrzy. Frank czuje się przy przyjacielu tak dobrze, że ma ochotę robić z nim te wszystkie nastrojowe rzeczy, które oglądał tylko w tanich komediach romantycznych. Kiedyś wydawały mu się naciąganą głupotą, ale teraz przyłapuje się na tym, że wcale już tak nie myśli.

Jak nagie kąpiele w lodowatym jeziorze przy świetle księżyca, a potem leżenie na trawie i pozwalanie ćmom siadać sobie na policzkach, obserwowanie świetlików w okresie godowym, puszczanie lampionów na plaży i tańczenie do kiepskiego popu na balu gimnazjalnym.

To znaczy, robiliby po przyjacielsku. Przecież nie są parą. A Iero nie jest gejem.

(Może ociupinkę. Tylko dla Gerarda. Przejdzie mu. Musi.)

– Wiesz, uważam, że artyści powinni nieść prawdziwy przekaz – kontynuuje Way. Frank odwraca głowę opartą o ścianę w jego stronę, przymyka powieki i leniwie unosi kącik ust. Słucha uważnie. – Nie jakieś marne teksty o miłości z chwytliwym refrenem. Nie o to tu chodzi. Trzeba pomóc tym wszystkim zagubionym dzieciakom się odnaleźć, szerzyć tolerancję i łagodność. Ktoś musi, inaczej wszyscy się rozpadniemy.

Cisza. Dziesięć sekund, trzydzieści. Minuta, dwie kolejne. Frank jeszcze się nie odzywa – nauczył się rozpoznawać, kiedy Gerard kończy monolog, a kiedy ma coś jeszcze do powiedzenia.

– Bo, cholera, ja sam mam tyle problemów ze sobą… Zaczynając od mojej krzywej mordy, na pedalstwie kończąc. I, kurwa, wcale nie pomaga mi jebane One Direction górujące na listach przebojów w radiu, ani plotki o Bieberze siedzącym w więzieniu. Potrzebuję pocieszenia, potrzebuję przewodnika, wiesz, Frank? I jeśli nie mogę znaleźć go w najbliższym otoczeniu, sięgam po muzykę, po te przepiękne teksty poruszające do głębi, po sceniczne monologi pełne wsparcia i zrozumienia. Bo co innego mam zrobić? Nie potrafię się nie przejmować. Nie potrafię myśleć jak wszystkie te puste twory, które ledwie zdają sobie sprawę z tego, że istnieją. A nawet nie wiesz jak bym chciał.

Ø
[Gerard]
Pierwszego łyka z butelki ciągnie Frank. Gerardowi całkiem to pasuje, bo sam nie jest na razie przekonany do pomysłu picia. Jednocześnie wie, że prędzej czy później i tak się skusi. A znając jego tendencję do schematu biały-czarny, bez żadnych szarości, schleje się do nieprzytomności. Chyba go to niezbyt obchodzi.

Iero krzywi się jak kotek z każdym następnym łykiem i natychmiast popija wszystko colą. (Gerard zastanawia się, czy to na pewno zdrowe dla jego żołądka.) Potem przez chwilę wygląda jakby miał zwymiotować, by na koniec zastygnąć z grobową miną.

Pozwala sobie obserwować ten rytuał jeszcze przez parę następnych kocich łyków, a potem zaciska palce na flaszce, zanim jej gwint zdąży sięgnąć ust przyjaciela. Zupełnie umyślnie sprawia, że ich palce się stykają. Mimowolnie przechodzi go dreszcz.

– Proszę, panie Way – chichocze Iero, pozwalając mu wyjąć sobie z rąk butelkę. Way uśmiecha się tylko krzywo.

Płyn wygląda dziwnie estetycznie, dziwnie ostatecznie. „Zmienię twój mały umysł w coś zupełnie innego na pewien czas” – zdaje się artykułować swoimi srebrzystymi zawirowaniami. Gerard tylko przez chwilę myśli o wszystkich głupich i nieodpowiednich rzeczach, które może powiedzieć po pijaku, a potem pociąga solidny łyk.

Intensywność smaku niemal odrzuca go w tył, czuje się jakby ktoś go spoliczkował, a zaraz potem jakby miał zwymiotować posiłki z ostatnich trzech dni. Jedynym pocieszeniem jest przyjemne gorąco rozlewające się po gardle i żołądku. Za dużo doznań atakuje go w tym samym momencie, zaciska powieki i nie może powstrzymać gwałtownego wykrzywienia się, nawet nie myśli o tym, jak głupio musi wyglądać w tej chwili. W ręce zostaje mu wciśnięta butelka z colą i Gerard na ślepo pije kilka dużych łyków ze stłumionym agonalnym jękiem.

Kiedy gorzki posmak przestaje być wyczuwalny, odważa się uchylić powieki i zastaje jedynie przyjaciela tłumiącego chichot.

– Gratulacje, przeszedłeś chrzest.

– Ekstremalną wersję chrztu, miałeś chyba na myśli.

– Jak zwał tak zwał.

A potem Iero zaczyna śpiewać jakąś popową piosenkę o upijaniu się w sobotnią noc i zaliczaniu panienek, wymachując przy tym chaotycznie rękami. Way zastanawia się czy to możliwe, że chłopak zdążył już się uchlać i nie jest w stanie powstrzymać rozczulonego uśmiechu wpełzającego na usta. Pijany – nawet lekko pijany – Frank jest najsłodszą kreaturą tego świata.

(No, zaraz po trzeźwym Franku.)

Ø

Pierwsza rzecz, której Gerard nie wypowiedziałby na trzeźwo, wychodzi z jego ust dwadzieścia minut ciągnięcia dużych łyków z butelki i krzywienia się później.

– Wiesz, Frank, zawsze myślałem, że powinienem urodzić się dziewczyną. – Oczekiwał plączącego się języka, ale słowa wypływają z niego z płynnością leniwej rzeki. – Nawet niezbyt potrafię to opisać, to po prostu we mnie tkwiło. Po cichu, ale natrętnie. Moja twarz wydawała mi się zbyt dziewczęca, tak samo jak chód, sposób mówienia, gestykulacja i wszystko inne; nawet myślałem, że mam szyję zbyt chudą jak na faceta. Wszystko wydawało mi się być do góry nogami, nie na swoim miejscu, czułem się po prostu źle. Zbyt męsko przy dziewczynach, ale o wiele zbyt dziewczęco przy chłopakach i nawet nie wiesz, jak bardzo nie mogłem się wpasować.

Ich spojrzenia spotykają się, sarnie oczy Franka łypią ostrożnie, lekko zamglone, ale czujne i zasłuchane. Way nagle czuje łzy spływające po policzkach i nawet nie wie, czemu płacze. Chyba po prostu pierwszy raz mówi takie rzeczy komuś, mówi to na głos. Może trochę go to przerasta.

– Wszystko było takie ciemne i trudne, Frank, ciernie atakowały mnie z każdej strony i nigdzie już nie czułem się bezpiecznie, Frankie, byłem na samej krawędzi, przechylałem się w stronę śmierci, byłem już trupem, ale potem pojawiłeś się ty i… chyba jest już lepiej, wiesz, ja… – Jego głos przechodzi w pełne żałości bełkotanie, połączone z łkaniem, czkaniem i wszystkimi innymi odgłosami zranionej duszy.

Iero wydaje się nie namyślać długo, zanim obejmuje drżące ramiona przyjaciela ciasno i szczelnie, i szepcze łamiącym się głosem:

– Hej. Hej, wszystko w porządku, bracie. Ćśś, jest okay. Jest okay.

„Bracie. Tak jakbyśmy nie całowali się tydzień temu” – myśli Way. A potem orientuje się, że powiedział to na głos. Frank wydaje się tego nie słyszeć. Albo udaje, że nie słyszy.

[Frank]
– Way, ty mały sukinsynu. – Chłopak ujmuje jego twarz w dłonie i ściska jego szczękę mocno, zbyt mocno, ale nie do końca panuje nad swoimi ruchami. Szkliste spojrzenie czarnowłosego ucieka w bok. – Możesz być chłopakiem, dziewczyną, krzesłem czy kanarkiem, gówno mnie to obchodzi. Ty mały gówniarzu, wyzwoliłeś we mnie emocje jak nikt inny, tyle rzeczy mi uświadomiłeś i… jasna cholera, jesteś taki cudowny, Gerard!

Jego myśl urywa się nagle, bo zawsze ma tak po alkoholu. Egzystuje wtedy w strzępkach emocji i wypowiedzi. Ma jednak mgliste poczucie, że powiedział to, co chciał powiedzieć. Nie jest krasomówcą, nie używa wielkich słów. Gerard to wie. Gerard wie wszystko.

Czarnowłosy uśmiecha się niepewnie, pochyla policzek tak, by jak najbardziej przylegał do wnętrza dłoni towarzysza i spuszcza wzrok.

– Jest lepiej, słyszysz? Dzięki tobie. Czuję się już sobą. Jeszcze nie do końca. Ale chyba znalazłem dom.

Ostatnie słowa wypowiada szeptem, urywanym i ulotnym. Te słowa otaczają ich, otulają, są nagle ich sercami i umysłami. Frank wzdycha i chyba to, co jest słyszalne w jego oddechu, to miłość. Gerard pochyla się i opiera czoło o jego ramię, ale potem bezwładnie osuwa się niżej, z uchem przy klatce piersiowej towarzysza i smugami łez wsiąkającymi w jego koszulkę.

[Gerard]
– Kocham cię – mówi po prostu i już wcale się nie boi tych słów.

– Ja ciebie też.

Wiedział, że to usłyszy.

Są jednak zbyt pijani, by coś się zmieniło po tej wymianie słów, a może ich mózgi potrzebują najprościej paru godzin żeby to wszystko przetrawić. Piją jeszcze trochę, ale Frank oznajmia, że tyle im wystarczy, i że nie ma zamiaru ślęczeć przy łóżku szpitalnym towarzysza po jego alkoholowym zatruciu. Gerard wzrusza ramionami – jest mu dziwnie wszystko jedno. Mógłby się przyzwyczaić do życia w takiej obojętności, w tej niecodziennej lekkości słowa i gestu. Już chce to wypowiedzieć na głos, ale wtedy Iero niezdarnie podrywa się z materaca, oblewając siebie i wszystko wokoło wódką, której zapomnieli zakręcić. Way rzuca mu tylko pobłażliwe spojrzenie.

– Gee, dochodzi północ!

– No i co? – pyta niemrawo „Gee”, a potem orientuje się, że przecież jest 31 grudnia.

– Gówno – burczy z uśmiechem Frank i chwyta wyciągniętą w jego stronę rękę, pomagając wstać przyjacielowi.

Krzątają się w przedpokoju niczym dzieciaki uradowane pierwszym śniegiem, szaleńczo pragnące już wyjść na dwór i rzucać się białym puchem. Lecą po schodach kamienicy na łeb, na szyję. Dopiero, gdy lodowate powietrze owiewa Gerarda z każdej strony, orientuje się, że wcale nie ma na ramionach niczego oprócz podkoszulka. Ważniejsze jednak w tej chwili są ich splecione dłonie, ważniejszy jest Frank ciągnący go gdzieś w dół ulicy, ważniejsze smocze kłębki pary wydobywające się z ust Iero i rozbijające na twarzy Waya.

Wybiegają na skrzyżowanie z jakąś większą ulicą w chwili, gdy rozlegają się pierwsze huki fajerwerków i pierwsze zaniepokojone poszczekiwania psów. W porę, by strzeliste kamienice przestały przesłaniać im widoku, by mogli zobaczyć flarę ze świstem lecącą do gwieździstego nieba i rozpryskującą się na milion iskrzących kawałeczków.

Gerard, w przeciwieństwie do przyjaciela (?), nie ma głowy zadartej w górę – obserwuje wybuch barw, odbijający się zniekształcony i zagięty w oczach towarzysza; kolory znaczące rysy jego twarzy lekką poświatą załamują się na ostrej linii szczęki; uśmiech zachwytu błąka się po ustach.

„To takie kiczowate” – myśli – „że wolę patrzeć na niego, niż na te cholerne fajerwerki.”

Ale potem czuje rękę Franka oplatającą go w pasie i wcale już nie przejmuje się, jak przerysowane jest jego zakochanie, tym bardziej, że alkohol krążący w jego żyłach zupełnie zagłusza wszelkie głębsze myśli. Chłopak leniwie wtula nos w obojczyk Waya, a potem jeszcze leniwiej orientuje się, że dreszcze targające jego ciałem niekoniecznie są spowodowane kakofonią przeżyć, a niską temperaturą mrożącą serce (i palce u stóp).

– Gee, czy ty jesteś tylko w koszulce? – bełkocze Iero, odsuwając się na odległość ramion i ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się przyjacielowi.

– Mh – otrzymuje w odpowiedzi.

Więc Frank zdejmuje z siebie swoją wyświechtaną, gigantyczną jak na jego metr sześćdziesiąt osiem bluzę i z prychnięciem starego kocura opatula nią szczelnie czarnowłosego.

Gerard nie ma konkretnego pojęcia, co robi, gdy zatrzymuje jego dłonie przy swojej klatce piersiowej i przyciska je mocno, tak mocno, że ma wrażenie, jakby przenikały go aż do najgłębszego włókna duszy. Napotykając rozmigotane, pytające spojrzenie sarnich oczu, nachyla się i całuje Franka. Tak po prostu, po pijaku, czując jego słodko-gorzkie usta na zniszczonym chodniku, obok zamkniętego już spożywczaka, w środku Belleville, w środku New Jersey, w środku świata, jakby byli najzwyczajniejszą parą na świecie.

– To już odpowiedni moment? – mruczy Iero w jego usta, uśmiechając się półgębkiem i miętosząc kołnierz swojej-nieswojej bluzy.

– Na co?

– Na gówno – wykrzywia się jeszcze bardziej. – Żeby o to zapytać.

– O co?

– No wiesz. Będziesz ze mną, Gerardzie Wayu?

Świat nie zamiera nagle, amorki w pieluchach nie zaczynają latać dookoła w deszczu serduszek, ani sam Bóg nie przybija mu piątki ze słowami uznania. Nic się nie dzieje i nawet reakcja Waya jest przygaszona.

– To mega pedalskie.

– To co?

– Jesteśmy pijani – bąka tylko, a alkoholowy oddech Franka parska mu śmiechem w twarz, jako, że znajdują się centymetry od siebie.

– To sssooo, panie kjerowniku…? – Iero naśladuje pijaka i teatralnie zatacza się w tył.

– Nie rozumiesz – Gerard marszczy brwi i zaczyna obgryzać kciuka w głębokim zamyśleniu. – Nie jestem materiałem na chłopaka, Boże, przecież to wiesz. Jestem zgniły i zagubiony, jestem żywym trupem, Iero, jestem gradową chmurą i przynoszę samo nieszczęście, jestem taki beznadziejny.

– To co? – powtarza już całkiem poważnie Frank tym niskim, zachrypniętym głosem, a Way roztapia się w środku, kiedy towarzysz zaplata palce na jego karku i przeplata między palcami czarne. – Kocham cię. Nie wyidealizowaną wersję ciebie, ani nikogo innego. Kocham ciebie, kurwa, kocham cię, Gerard, chcesz żebym to wykrzyczał?!

Robi parę kroków do przodu, staje na zamarłej w ciszy ulicy, z tylko jednym samochodem nadjeżdżającym gdzieś z daleka; rozkłada szeroko nogi i ręce, odchyla głowę.

– Kocham Gerarda jebanego Waya! Jestem pierdolonym pedałem dla tego chłopaka!

Niebo za nim eksploduje w migoczących kolorach. Wybija północ.

_____________________

THERE WE GO, MOTHAFUCKAS, AYEEEE!

20 komentarzy:

  1. Zaraz chyba zwymiotuję przez motyle w brzuchu??

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jest świetny :) Ciekawe jak to się potoczy dalej.Weny życzę by rozdziały pojawiały się szybciej

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham twojego Frerarda. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo lubię twój styl pisania. To jest coś niesamowitego, sposób, w jaki opisujesz wszystkie emocje i odczucia bohaterów, nawet w najzwyczajniejszych życiowych sytuacjach.
    Nie umiem pisać sensownych komentarzy, ale dziękuję ci za to, że tworzysz coś tak pięknego.
    + dzięki tobie odkryłam muzykę SoKo i chciałam ci za to z całego serca podziękować.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja pierdolę, brak mi słów. Czytam to chyba 10 raz i ciągle mi mało. To jest tak zajebiście piękne, że po prostu z tego nie mogę. A wiesz co jest jeszcze lepsze? Od tego opowiadania przechodzą dreszcze dokładnie takie same jak podczas słuchania dobrej muzyki. Takiej super ekstra mega zajebiście dobrej muzyki.
    Kocham to opowiadanie <3

    OdpowiedzUsuń
  5. ayee alright alright alright
    Weszłam na bloga będąc w 99% pewna, że i tak nie ma nowego rozdziału.
    Zakrztusiłam się herbatą jak zobaczyłam inny zbiór słów niż "jest najbardziej przerażoną osobą na świecie"
    WRESZCIE. Jak zwykle- czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział
    xo

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam Twojego Frerarda bardzo. Chwała założycielowi twittera za to, że mogłam trafić na Twoje konto i tego bloga.
    To niesamowite, jak opisujesz te wszystkie emocje, to jest coś pięknego.
    Naprawdę nie wiem, co napisać.
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  7. tak się uieszyłam, że prawie przegryzłam kabel internetowy
    tak w ogóle ratujesz mi wakacje, serio
    dziękuję
    czekam na dalszą część

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten rozdział wydaje mi się taki inny niż poprzednie... nie wiem dlaczego, może przez to, że wreszcie jest jakiś konkret.
    Kocham to, że w Gerardzie i Franku też, odnajduję samego siebie, moje cechy, moje problemy, uczucia. Chciałbym wyrazić się jakoś jaśniej, ale nie potrafię, wybacz.
    I sytuacja, w której Gee rozpłakał się, mówiąc o tym, jak źle czuje się ze sobą, to przypomina tak bardzo moje własne doświadczenie, kiedy (kilkakrotnie już) załamywałem się przy ludziach właśnie przez to.
    Pięknie ujmujesz zwykłe i niezwykłe problemy i rozterki. A Twój styl pisania nieustannie mnie zachwyca. Oby tak dalej.
    Dużo weny życzę ★

    OdpowiedzUsuń
  9. Jejku, czytam to od kilku miesięcy i jestem zachwycony. Potrafię za jednym razem przeczytać wszystkie twoje rozdziały. Uważam, że to co robisz jest niesamowite.
    Odnalazłem samego siebie zarówno w Gerardzie oraz we Franku.
    Nie mogę doczekać się nowego wpisu :3

    OdpowiedzUsuń
  10. przebrnęłam przez całego fika i, o jezu, jest słaby. za duzo patosu, za duzo metafor rodem z pamiętnika trzynastoletniej buntowniczki, za duzo nadęcia. zejdź pare stopni niżej i moze kiedys sie wyrobisz, trzymam kciuki bo potencjał masz i czas tez.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. uważam, że anonim racji nie ma, bo ten patos nadaje mu uroku. "wyrabia się" każdy, bo im więcej piszesz, tym lepszy masz warsztat. ale nigdy nie powiedziałabym, że jest to słabe. czytałam dużo i jestem w stanie stwierdzić, że to jest naprawdę dobre. dzięki za uwagę, bye.

      Usuń
  11. Oja!! Jedyny aktywny blog o MRC na jaki natrafiłam, a natrafiłam czytając Twoje swietne opowiadanie " cigarettes and jelly beans"! :3 Postaram się nadrobic, a Ty pisz dalej, bo od miesiaca nie ma!!! :C <3 pozdrawiam :) Życze weny! :3 Będę się podpisywać jako CzarnaŃutella xD (wymyslone przy pisaniu bo własnie wpieprzam nutelle czytając to o 01:30 w nocy <3) ~ Czarna Nutella

    OdpowiedzUsuń
  12. świetne opowiadanie! <3
    wszyscy bardzo czekamy na kolejne rozdziały.
    życzę weny i pozdrawiam ;***

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie wiem czy kiedyś tu komentowalam. Chyba zawsze brakło mi slow by to opisac.
    A to opowiadanie... Wydaje się takie inne niz wszystkie. Ono jest prawdziwe. Gdy to czytam wydaje mi się, ze siedze w czyjejś głowie i podsłuchuje prawdziwe myśli.
    Wiec... Gratulacje, bo jesteś druga osoba, która swoimi tekstami potrafiła mnie tak wzruszyc i sprawic, ze czuje się jak pusta muszla wyrzucona na brzeg przez oceanu.

    OdpowiedzUsuń
  14. gdzie jest nowe opowiadanie? :C

    OdpowiedzUsuń
  15. Kiedy następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń