Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

czwartek, 31 października 2013

chapter I

Z dedykacja dla Sabato, bo ja kocham.







[Gerard]
Leży w łóżku. Czuje tępe pulsowanie w przegubie lewej ręki. Wie, że zaraz będzie musiał podnieść się i wrócić do normalnego życia. Oszukać kolejny dzień, zwieść znajome twarze fałszywymi uśmiechami.

– Hej, wszystko w porządku?

– Oczywiście, nie widzisz, że się uśmiecham?

Światło porannego słońca chyłkiem przemyka między szparami w żaluzji. Ostrożnie, jakby miało tę świadomość, że nie jest tu mile widziane. Promienie wchodzą w niezwykłą syntezę z drobinkami kurzu unoszącymi się w powietrzu, razem tworzą niesamowity spektakl. 

Gerard naciąga kołdrę na głowę i zaciska mocniej powieki. Znowu zarwał noc. Znowu jest pozbawiony jakiejkolwiek motywacji do kontynuowania tej żałosnej, bezcelowej jego zdaniem egzystencji.

Jeszcze dziesięć minut. Przecież tyle mu wystarczy.

Budzik w jego telefonie podejmuje dramatyczną próbę wypełnienia swej powinności już trzeci raz tego dnia. Może trzeba w końcu dać za wygraną? Nie chce się spóźnić. Nie nauczył się na biologię.

Ktoś uderza pięścią w jego drzwi i ciągnie za klamkę. Pewnie to Mikey, mama już dawno wyszła.

– Wstawaj, Gerry, prawie siódma!

Czarnowłosy chowa głowę w poduszkę, poirytowany. Nie ma siły. Nie ma siły nawet na to, by odpowiedzieć bratu. Chociaż jeszcze kilka godzin wcześniej przekonywał siebie, że wcale nie jest zmęczony, a pobudka o szóstej to żaden problem. Oczywiście. Oczywiście.

– Gerard! – Młody znowu uderza w drzwi. – Przysięgam, że pojadę bez ciebie!

Słychać kroki na korytarzu i Mikey odchodzi. Gerard jest na niego wściekły, zresztą jak każdego poranka. A może jest wściekły na samego siebie? Nie wie. Wie jedynie, że nie chce doprowadzić do kontaktu stóp z zimną podłogą i nie chce znowu wyjść do tego parszywego, przesiąkniętego technologią i uzależnieniami świata. Stanąć twarzą w twarz ze wszystkim, czego nienawidzi i do czego żywi urazę.

Zamachuje się i bezsilnie uderza w bliżej nieokreślony punkt na kołdrze.

Gdy wreszcie wstaje z łóżka, zegarek w jego komórce wskazuje 7:12. Nie zdążą, spóźni się i będzie pytany. To było do przewidzenia, to było do przewidzenia w pewnym punkcie dzisiejszej nocy, który przeoczył, gdzieś między dziesięć po pierwszej, a szerokim ziewnięciem.

Naprawdę próbował się uczyć. Chciał mieć dobre oceny, ale... nie był w stanie. Przytłoczyły go problemy go problemy, osiadły na jego bladej skórze niczym ciężka chmura popiołu. Nie potrafi sobie z nimi poradzić. Nie sam.

Idzie do łazienki i patrzy w lustro. Widok własnej twarzy przyprawia go o mdłości. Nie zmieniał się. Cały czas te same podkrążone, niewyspane oczy, zmęczony uśmiech. Te same wąskie usta, małe zęby i zadarty nos. Tylko włosy zmieniły kolor z kasztanowego brązu na granatowo-czarne. Przefarbował je i naprawdę ani trochę nie obchodzili go nauczyciele straszący obniżoną oceną z zachowania. Chociaż przez chwilę mógł czuć się dobrze, mógł spojrzeć na siebie i uśmiechnąć się szczerze. Ale potem zdał sobie sprawę, że to i tak niczego nie zmienia. Teraz czeka, aż farba wreszcie zejdzie.

Rodzina utrzymuje i wmawia mu przy każdej okazji, że jest śliczny. On widzi siebie jako bezkształtne monstrum. Paskudne i odrażające. Już nawet nie ma siły tłumaczyć tego innym ludziom.

Myje ręce i jego wzrok mimowolnie pada na sznyty na nadgarstkach. Właściwie pokrywają już całe przedramiona, od przegubów po łokcie. Blizna na bliźnie, strup na strupie, cięcie na cięciu. Na co dzień ukrywa je wszystkie w rękawach workowatej bluzy albo skórzanej kurtki. Nie dlatego, że się ich wstydzi, po prostu nie chce wywoływać sensacji. Zaraz zaczęłyby się pytania.

Dlaczego to robisz?

Nie brzydzisz się tą krwią?

Przecież to boli!

Uśmiecha się cierpko do swojego odbicia. Gerard po drugiej stronie lustra jest jedynym, który o wszystkim wie. Jedynym, który rozumie.

Przemywa twarz, zmywając z niej pozostałości łez z dzisiejszej nocy. Zakłada czarną koszulkę z logo Misfitsów, wciska się w ciemne rurki i narzuca na chude ramiona kurtkę z ciemnego dżinsu. Wygląda jak wieszak, na którym ktoś pozostawił niechciane, nieadekwatne do teraźniejszego społeczeństwa ubrania. Pociąga powieki eye-linerem. Zapina pieszczochy na nadgarstkach i wiąże czerwoną bandanę na łydce lewej nogi - spodobał mu się ten zabieg jakiś czas temu, gdy zobaczył go w kiepskawym westernie. Dopiero potem dowiedział się, że to również umowny symbol homoseksualistów.

To jego kolejny problem. Gerard jest gejem.

Zdał sobie z tego sprawę w szóstej klasie podstawówki, gdy chłopaki zaczęli oglądać się za dziewczynami, a on zaczął oglądać się za innymi chłopcami. Gdy koledzy – wtedy jeszcze ich miał – pokazywali mu ukradzione starszemu bratu numery Playboya, on kiwał głową ze znudzeniem. Na początku tłumaczył to sobie hormonami, ale w pierwszej klasie gimnazjum po prostu pogodził się z tą myślą. To nie był dla niego jakiś wielki cios, przecież nikt nie musiał o tym wiedzieć. Mamie postanowił nie mówić – zapracowana kobieta, zazwyczaj tkwiąca po uszy w aktówkach, teczkach i papierach, miała dość problemów na głowie, by przejmować się synem-gejem. Zdaje sobie sprawę, że kiedyś będzie musiał ją uświadomić. O ile dożyje do „kiedyś”. O ile się nie podda. O ile nadal będzie trzymał się kurczowo swojej beznadziejnej egzystencji. Na razie jednak odpycha od siebie ten myśl, "niech przyszłość zostanie przyszłością" - powtarza sobie.

Gdy czarnowłosy wychodzi z pokoju, w jego nozdrza wkrada się zapach spalenizny. Marszczy brwi, odchrząkając cicho. Nie potrzebuje zbyt wiele czasu by zorientować się, że Mikey pewnie znów spalił tosty. Wzdycha i przechodzi przez przedpokój, zmierzając w stronę kuchni.

– Nawet tego nie umiesz zrobić? – warczy, z poirytowaniem odpychając Mikey’ego od dymiącego tostera. Wie, że nie powinien tak się do niego zwracać. Och, przecież kocha tego małego niedorajdę! Ale nie w poranki. Rano nienawidzi wszystkiego, co oddycha... chociaż właściwie przedmioty martwe również są obiektami jego niechęci. Jak ten toster.

– Zagapiłem się i...

– Nieważne – kwituje ze znudzeniem. Omiata spojrzeniem wciąż buchający dymem przedmiot i dziecięcą twarz brata. Młody wciąż ma typowo dziecięce rysy – duże oczy, ukryte za szkłami okularów i pulchne policzki. Z Gerardem jest wręcz przeciwnie, już w podstawówce wyglądał niezwykle poważnie i dorośle, ze swoją wiecznie zamyśloną miną Sokratesa. Donna cały czas powtarza, że jej starzy syn ma wyjątkowo infantylną urodę i nawet po trzydziestce będzie wyglądał jak nastolatek. Gerard nigdy o tym nie myśli. Nie spodziewa się nawet, że dożyje trzydziestki.

– Odłącz to z kontaktu i pootwieraj okna. Kupisz sobie jedzenie w szkole, a jak wrócimy, czyścisz toster – czarnowłosy wypowiada te słowa bez większego entuzjazmu, patrząc na brata z góry. Potem prycha cicho i kieruje się do przedpokoju, by wcisnąć na nogi swoje 10-dziurkowce. Gdy przechodzi przez salon, pierwsze krople deszczu uderzają o szybę.

Poczucie beznadziei, bezsilności i bezsensu kolejny raz gwałtownie kłuje go w serce.


Ø

[Frank]
Wrócił do domu pijany, o trzeciej w nocy, ale i tak nikt się tym nie przejął. Obudził się cztery godziny później, z największym kacem w historii kaców, ale to też nikogo nie obchodziło. Potem i tak zdecydował, że nie warto iść na pierwszą lekcję – ta suka od biologii pewnie znowu zrobi kartkówkę, a woli uniknąć kolejnej pały. Głupio byłoby nie zdać w trzeciej gimnazjum.

Gdy o 8:30 dzwoni budzik w jego telefonie, Frank wie, że musi wstać. Nie dlatego, że rodzice wściekną się, gdy zwagaruje kolejny dzień w szkole, ale po to, by pokazać samemu sobie, że jest cokolwiek wart. On przecież nawet nie ma rodziców samych w sobie. John Iero albo leży teraz spity w trupa gdzieś na ulicy, albo na kanapie w salonie. Od dawna woli trzymać z butelkami piwa, niż z synem.

Chce w teatralnym geście cisnąć budzikiem o podłogę, by natrętny dźwięk wreszcie ustał, ale nie może pozwolić sobie na niszczenie telefonu. Kulturalnie więc wyciąga rękę i wciska „wyłącz” na ekranie wyświetlacza. Wie, że im dłużej zostanie w łóżku, tym ciężej będzie mu wstać, odrzuca więc kołdrę na bok i podnosi się do siadu. Sypia na podłodze, na starym materacu, przykryty dziurawą kołdrą. Stara się dbać o ogólny porządek pokoju, ale teraz panuje tu przerażający bałagan, pomieszczenie wygląda, jakby przeszło przez nie tornado, a nawet kilka. Nie ma na to siły. Brak mu motywacji. Zwykł nazywać to depresją okresową. Nie wie, czy takie pojęcie naprawdę istnieje w medycynie, a jeśli nie, ktoś powinien je wymyślić.

To odbywa się na prostej zasadzie – bywają dni, kiedy chłopak jest pełen życia i szczęścia, wygłupia się i niczym nie przejmuje. Wręcz emanuje wewnętrznym światłem, uśmiech rozpromienia jego oblicze i nadaje mu beztroskiego wyglądu.

A potem w jednej chwili wszystko wali się niczym domek z kart. Frank na powrót zdaje sobie sprawę z ponurej, niesprawiedliwej rzeczywistości. To jest jak porządny kopniak w brzuch albo chluśnięcie lodowatą wodą w twarz, nigdy nie jest odpowiednio przygotowany. Zaniedbuje wtedy szkołę, pali i pije. Może sobie na to pozwolić, bo jedyne, co robi dla niego John Iero, to przetrzepanie skóry od czasu do czasu, gdy nie ma na kim wyładować emocji.

Frank stara się jak najbardziej korzystać z życia, czerpać z niego pełnymi garściami. Otoczył się gronem kolegów i robi za klasowego błazna, nauką przejmuje się tylko na tyle żeby zdać. Sęk w tym, że to przestało mu wystarczać na dłuższą metę. W końcu zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu udaje. Żartowanie z głupich sytuacji i doszczętne uprzykrzanie życia nauczycielom nie bawi go tak, jak na początku. Ale musi to ciągnąć, musi zakładać maskę, bo gdyby odwrócili się od niego znajomi, zostałby z niczym. Byłby wyrzutkiem, tak jak ten biedny Gerard, który zawsze siada sam w ostatniej ławce.

Frank schodzi z materaca szybko i ze stanowczością. Nie ma czasu na poranne przemyślenia i walkę ze sobą. Nie może zachowywać się jak pokrzywdzona panienka. Ludzie mają gorzej, a przynajmniej to stara sobie wmawiać.

Narzuca na siebie stary t-shirt ze Smashing Pumpkins, wciąga na chude nogi przetarte w kolanach dżinsy. Patrzy w lustro ozdobione jakże gustowną pajęczyną pęknięć.

Nie wygląda aż tak źle. Czasami nawet lubi swój wygląd. Duże, sarnie oczy lubią zmieniać swój odcień z czekoladowego na miodowy, gdy tylko nadarzy się okazja. Usta i nos zaopatrzone są w dwa wąskie, srebrne kolczyki. I 10-milimetrowe tunele, które właśnie skończył doprowadzać do tego rozmiaru. Całość prezentuje się nie najgorzej, ale on też ma swoje kompleksy. Chociażby wzrost, który w tej chwili wynosi zaledwie 168 centymetrów, a wszystkie napotkane osoby mówią mu, że już nie urośnie. To czasami napawa go fatalnym poczuciem beznadziei, szczególnie, gdy zwraca się do niego per „hobbicie”. Może i w żartach, ale jest niezwykle uczulony na tym punkcie.

Narzuca na ramiona szarą, sportową bluzę. Rzuca odbiciu nieco zażenowany uśmiech, a potem kieruje się do kuchni. Na palcach, żeby nie obudzić ojca. Bierze dwie ostatnie kromki wczorajszej połówki chleba, kładzie między nie kawałek sera i voila – pyszne, pożywne śniadanie według przepisu Franka Iero.

Bierze kanapkę w jedną rękę, sięga wyświechtany plecak z pokoju i zamyka pomieszczenie na klucz, który zaraz potem chowa w najgłębsze zakamarki najgłębszych kieszeni. Jeszcze tego brakuje, żeby ojciec dobrał się do jego rzeczy.

Na dworze pada deszcz – to nic nowego w Belleville. Frank gryzie prowizoryczną kanapkę i naciąga kaptur na głowę. Chce wyciągnąć papierosa, ale zdaje sobie sprawę, że poprzedniego wieczoru wypalił ostatniego z paczki.

– Jebać – mruczy pod nosem, wciska rękę do kieszeni i rusza na pohybel kolejnego dnia.

_______________________________


Nie wiem, co mam powiedzieć. Szkoła mnie pochwyciła, przeżuła i wypluła, a może nadal żuje. Ale to chyba dobrze, bo wraz z powrotem codziennej monotonii ogarnęła mnie znów bezbrzeżna nienawiść do świata i ludzi, a co za tym idzie – wena zaczęła odkładać się grubymi płatami po prawej stronie mojej głowy. Więc hej – nie ma tego złego.

Co do tego opowiadania... Zacząłem je pisać pod wpływem chwili, nie spodziewając się, że wyjdzie z tego coś dłuższego. Później pomyślałem, że można by zrobić z tego one-shota, a potem rozciągnąłem to do rozmiarów short story. W tej chwili jestem w połowie pisania drugiego rozdziału. Ogólnie przelałem w ten pierwszy rozdział całą moją frustrację i poczucie beznadziejności, więc wyszedł taki emo shit, może następne będą ciekawsze. Nie sprawdzałem błędów, Word się zbuntował i też tego nie zrobił, więc jeżeli coś wyłapiecie, to mówcie.

2 listopada (Zaduszki, tak, wuefistka mi nie wierzyła i aż sprawdzała w dzienniku .-.) mam urodziny. Trzynaste. Jestem maluch. *ociera łezkę wzruszenia* Z tego miejsca pragnę podziękować moim przyjaciołom i znajomym,  którzy złożyli mi się na The Black Parade is Dead i Life on the Murder Scene, jestem po prostu przeszczęśliwy, nie spodziewałem się, że aż tyle osób darzy mnie sympatią. 

Pochwalę się. We wtorek ja i moja rodzinka jedziemy na tydzień na Gran Canarię. Jeżeli zobaczycie gdzieś w tle Pamiętników z Wakacji małego grubaska w glanach i koszulce Misfitsów, MCR albo Green Daya, to będę ja.

Ach, no i zapomniałbym. Wesołego Ieroween! <3 

6 komentarzy:

  1. Boże, serio świetne! Cholernie życiowe i przejmujące. Nie czytam jakoś dużo frerardów, bo nie mam na to czasu, ale na czytanie twojego zawsze go znajdę. Jest świetny. Jestem twoja fanką. Uwielbiam cię. A no i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

    OdpowiedzUsuń
  2. To było takie życiowe :D Zazwyczaj pierwsze części nie wnoszą dużo do jakichkolwiek opowiadań, także nic się nie martw. Było parę błędów językowych, ale nie chcę mi się sprawdzać i ich tutaj wypisywać, bo były to po prostu literówki. Piszesz bardzo dojrzale jak na swój wiek. Jeżeli nie dodasz niczego przed 2 listopada, to życzę Ci dużo zdrowia, weny, szczęścia, wytrwałości i ogólnie wszystkiego najlepszego! <3 Pisz nam dużo i rozwijaj się :3
    Happy Ieroween! <3 :*
    PS U mnie na blogu ruszyło nowe opowiadanie, także serdecznie zapraszam do czytania ;)

    xoxo
    Fun Ghoul

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech... nigdy nie rozumiałam tnących się ludzi. Też nie mam w życiu różowo, ale jakoś sobie z tym radzę. Na ogół z tego powodu właśnie gardzę postaciami w opowiadaniach, które w ten sposób się ranią. Z dwojga złego, bardziej przypadł mi do gustu Frank, bo użala się nad sobą mniej niż Gerard XDDDDDDD Wnioskuję ponadto, że jego życie jest również bardziej zjebane od gerardowego, więc mam jakiś tam mikro szacunek do niego, że mimo dupnego życia jest w stanie powiedzieć: jebać to, bo z jego postawy wynika, że to określenie nie odnosi się tylko do pustej paczki papierosów C:

    Czekam na następną część, bo fajnie Ci to wyszło :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem do dupy i kurewnie się wstydzę, że nawet komentarza nie umiem napisać porządnie. Lepiej późno niż wcale, nie? Jakoś się zabierałam wcześniej, czytałam pierwszy raz, drugi, dziesiąty, aż w końcu stwierdziłam, że przecież ci się należy. Bo jest świetnie. Kocham cię za to zdanie o ojcu i butelkach piwa, jest mistrzowskie. W twoich opowiadaniach uwielbiam to, że nie dzielisz bohaterów na stronę "dominującą" i "uległą", a raczej, że nie robisz z jednego z nich wiecznie płaczącej cioty. To teraz naprawdę rzadkie, więc niech Niewidzialna Siła ci błogosławi. Jestem cholernie ciekawa jak to się dalej potoczy, jak chłopcy naprawią siebie nawzajem. Dziękuję za dedykację, znaczy dla mnie naprawdę wiele. Jeszcze raz przepraszam, jesteś wspaniała. Swoją drogą, nie wiem, czy mówiłam, ale uwielbiam "Descending angel", więc czyta się jeszcze przyjemniej. Walcz, nie daj pożreć się żywcem, bo oni nigdy nie dadzą ci spokoju.
    Kocham,
    Sab

    OdpowiedzUsuń
  5. KOCHAM CIĘ, JESTEŚ GENIALNA, BOŻE NIE WIEM CO NAPISAĆ ;_;
    Tak bardzo uwielbiam sposób, w jaki piszesz. W tej chwili mam ochotę się rozpłakać i utulić zarówno Ciebie, jak i Twój talent. Chciałabym się ogarnąć i napisać Ci taki komentarz, który miałby jakieś znaczenie, ale trochę nie jestem w stanie wyrazić tego co myślę. Wewnątrz mnie rośnie ogromna miłość do tego opowiadania, które zaczynasz i błagam tylko, dodaj coś wkrótce, nie porzuć tego, goń swoją wenę, po prostu... nie mogę, kocham Cię, pozdrawiam i dziękuję Ci za to ;_;

    OdpowiedzUsuń
  6. MxMS: Emo shit? W takim razie chyba ze mną jest coś nie tak, bo dla mnie było genialnie. :p Szkoda, że nie znalazłam dokończenia poprzedniej historii, która mnie zafascynowała (ponieważ nie ogarniam całej koncepcji Danger Days, wiem, beznadzieja), ale ta zapowiada się równie ciekawie. Właściwie to powinnam teraz uczyć się biologii (hehe, jak Gerard i Frank :p) albo chemii, ale zlewam to. I idę dalej w fascynującą podróż z tą historią :)

    OdpowiedzUsuń