[Frank]
Kiedy duża, zniszczona czasem i pracą na budowie dłoń ojca z
trzaskiem wchodzi w kolizję z policzkiem Franka, chłopak nie czuje fizycznego
bólu. Już dawno przestał go odczuwać. Jedynie emocjonalne cierpienie ogarnia jego
klatkę piersiową, pulsuje z tyłu głowy i w miejscu uderzenia, każdy nerw jego
ciała jest nim przesiąknięty. Wszystkie negatywne emocje powracają do niego ze
zdwojoną siłą i to one uderzają go w twarz, nie ręka mężczyzny.
Siła ciosu powala go na podłogę salonu, śmierdzącą wylanymi na nią
zawczasu drżącą pijacką ręką butelkami piwa. Przez chwilę bardzo kręci mu się w
głowie, nie może skupić spojrzenia na nabrzmiałej twarzy ojca. Oczekuje
kolejnego ciosu, kopniaka w żebra, gwałtownego szturchnięcia, ale widać John
nie jest dzisiaj w nastroju na znęcanie się nad synem. Frank zaciska zęby i
zbiera się na odwagę spojrzenia mężczyźnie w oczy. Wygląda identycznie jak
wczoraj, tydzień, miesiąc wcześniej. Cały czas ta sama, naznaczona alkoholowym
nałogiem, poczerwieniała i niezbyt inteligentna facjata. Teraz jest dodatkowo
wykrzywiona w grymasie pogardy.
– Ścierwo. Ścierwo, nie dziecko!
Ojciec spluwa tuż obok niego. Frank z obrzydzeniem przenosi wzrok
na kleksa śliny koło swojej lewej ręki, którą podpiera się o salonowe klepki.
Drewno pokrywające podłogę pamięta jeszcze lepsze czasy, kiedy Linda Iero żyła
i otaczała syna swoimi opiekuńczymi, matczynymi skrzydłami. Chłopak często
patrzy na pobojowisko, w jakie zamienił się ich dom i jest przerażony, jak
bardzo wszystko się zmieniło.
Zaciska zęby. Próbuje coś powiedzieć, wrzasnąć na ojca, chwiejnym krokiem odchodzącego w stronę kanapy, ale potrafi jedynie chaotycznym
haustem wciągnąć powietrze do płuc. Wszystkie słowa, których nie może
wypowiedzieć w obawie przed kolejnym ciosem albo bezsilnym wybuchnięciem
szlochem uciskają jego czaszkę od środka, kotłują się w klatce piersiowej i
powodują dziwny ucisk w sercu. Nienawidzi tego obezwładniającego poczucia
niesprawiedliwości.
Poczucie niemocy uciska jego pulsującą bólem czaszkę, łzy
mimowolnie napływają do piekących od ciosów oczu.
– Pierdol się – syczy tak cicho,
że po chwili sam nie wie, czy te słowa rzeczywiście opuściły jego usta. Co
innego może zrobić? Zrywa się z podłogi i na drżących nogach opuszcza salon,
zostawia tego śmierdzącego piwem tyrana za sobą. Śpieszy się, ściska pięści i
spręża mięśnie. Wiecznie gotowy na kolejny cios – tak właśnie musi żyć w tym
domu.
Frank ciężko opada na swój wyświechtany materac, zaciska powieki i
rozluźnia ciało, nabiera głęboko powietrza w płuca i wypuszcza je ze świstem.
Jego twarz wykrzywia grymas bólu, łzy spływają w stronę skroni, by po drodze
zniknąć gdzieś w kosmykach czarnych włosów. Ich kolor zaczął już blaknąć i
naturalna, ciemnobrązowa barwa prześwituje teraz ze spodu, a chłopak nie
posiada pieniędzy na następne farbowanie. Zresztą, wiele razy przeklinał się w
duchu, że pozwolił ponieść się emocjom i chwilowej zachciance i wydał dużą
część oszczędności na zmienienie ich barwy.
Mama by mu nie pozwoliła.
Ta myśl przechodzi niczym fala tsunami przez jego ciało, skręcając wnętrzności i elektryzując włoski na skórze. Oczywiście, Linda natychmiast wybiłaby mu to z głowy, mało tego - Linda przekonałaby go, że naturalny kolor jego włosów jest piękny, użyłaby tych argumentów, które znane są tylko matkom i przytuliła mocno i szczelnie.
Ale nie zrobi tego. Frank nigdy już nie zostanie z czułością przyciągnięty do jej piersi, nigdy już nie usłyszy jej ciepłego głosu, nie zobaczy przepełnionych miłością oczu, takich samych jak jego własne i nie poczuje swojskiego zapachu jej perfum. Te wartości już dawno przepadły, przeminęły, rozpadły się bezpowrotnie i chłopak nienawidzi swojej duszy za to, że tak bardzo ich potrzebuje.
A może wcale nie potrzebuje akurat jej? Ta myśl pojawia się nagle, niespodziewanie, nigdy wcześniej o tym nie myślał. Może źle odbiera te bodźce? Może jego ciało po prostu potrzebuje kogoś do kochania, kogoś do przytulenia, kogoś, kto wsparłby go w ciężkich chwilach, a innym razem pozwolił wesprzeć siebie. Tęsknota za matką wzmożona jest przez uczucie pustki, samotności.
Oczywiście, że między nim a tymi pustymi matołami, których zwykł nazywać kolegami, nie ma tego rodzaju relacji. Nie może z nimi rozmawiać o czymś poważniejszym niż wynik meczu z zeszłej soboty. Nie może powiedzieć im wszystkiego, wręcz przeciwnie – nie mówi im niczego. Konieczność duszenia w sobie emocji jest jego zapłatą za popularność i duże grono znajomych, ale czy sprawiedliwą?
Czy nie bardziej opłacałoby mu się mieć kogoś bliskiego, kogo mógłby kochać, komu mógłby powiedzieć o każdej nurtującej go sprawie, z kim mógłby podzielić się każdą drobną radością i wielkim smutkiem, schować przy sercu i nigdy nie puścić? Najlepszego przyjaciela. Chłopaka.
– Co?
To słowo rozbrzmiewa wszędzie, jest w każdym zakątku jego umysłu i wydobywa się niepewnie z jego gardła, odbija się głuchym echem od ścian pokoju i sfruwa cicho na ziemię, a potem jeszcze raz wznosi się niczym ptak do lotu i zawisa w powietrzu tuż nad jego głową.
Chłopak przenosi pusty wzrok w jakiś martwy punkt na przeciwległej
ścianie, ozdobionej kilkoma zwilgotniałymi plakatami. Nie miał zamiaru użyć
tego zwrotu, znów się zagalopował, pozwolił potokowi myśli popłynąć zbyt
swobodnie. Zawsze nienawidził tego momentu, gdy jego własny umysł wymyka mu się
spod kontroli.
Dobrze wie, że homoseksualizm to ostatnie, czego w tej chwili mu
potrzeba, ale takie myśli nachodzą go coraz częściej. Stara to sobie tłumaczyć
hormonami i odpycha od siebie spostrzeżenia na temat zgrabnego tyłka chłopaka losowo
spotkanego na korytarzu. Nie może, po prostu nie wolno mu zostać gejem. To
oznaczałoby dla niego samotność do końca życia.
Ale jest też Gerard.
Oczywiście. Mimo szczerych chęci Franka, kierunek przemyśleń
nieuchronnie i bez uprzedzenia obraca się w stronę Gerarda Waya. To zdarza się
prawie zawsze, gdy zajdzie zbyt daleko w rozmyślania o swojej orientacji
seksualnej. Szczególnie teraz, gdy chłopak w tak otwarty i bezpośredni sposób
oznajmił mu, że jest homoseksualny.
Przed oczami Iero momentalnie staje smukła, pogrążona w cieniu
postać. Widzi bladą twarz o wydatnych kościach policzkowych, smutne, matowo
zielone oczy schowane za kosmykami granatowoczarnych włosów i koszulki zespołów
zwisające luźno na jego chudym ciele.
Nie ma ochoty przyznawać tego nawet przed samym sobą, ale
obserwowanie Gerarda sprawia mu przyjemność. Jego szybkie, opanowane ruchy są
prawie tak ostre jak sznyty na przegubach, które można dostrzec, gdy spojrzy
się w odpowiednim momencie. I, jakkolwiek to by to zabrzmiało, Franka pociąga
sposób bycia Waya. Jego oziębłość i odizolowanie od świata, zamknięcie w sobie
i wyniosła niechęć, jaką zdaje się darzyć resztę społeczeństwa. W tym Franka. Iero
oddałby wszystko, by móc chociaż przez chwilę pobyć w jego świecie razem z nim,
by dowiedzieć się, o czym czarnowłosy rozmyśla, gdy kreśli nieokreślone
kształty na marginesach zeszytów.
Próby jakiegokolwiek zbliżenia się do czarnowłosego oczywiście
okazywały się porażką na całej linii. Frank nie mógł pozwolić sobie na coś
bardziej jawnego niż pretekst spisywania pracy domowej, za chwilę usłyszałby
szydercze uwagi ze strony znajomych, a Chester znowu pieprzyłby o jakimś
Frerardzie, czy jak on to nazywał. Może nawet wszyscy całkiem odwróciliby się
od niego, zostałby sam, sam jak... Gerard. No właśnie. A wbrew pozorom przez te
trzy lata bardzo przyzwyczaił się do towarzystwa tych niezbyt inteligentnych
osób, pustych dziewczyn i tępych chłopaków.
Tak naprawdę „paczka” Franka wcale nie nienawidzi Waya. Traktują
to notoryczne dokuczanie jako zwykłą rozrywkę, urozmaicenie szkolnej nudy. Iero
czuje się beznadziejnie ze świadomością, że to prawdopodobnie oni są jednym z
powodów okaleczania się czarnowłosego. I jeszcze gorzej gdy myśli, że tak
właściwie mógłby coś z tym zrobić, ale zbyt bardzo się boi.
To właśnie jego problem. Jest pieprzonym tchórzem.
Zaciska pięści i pozwala dźwiękowi na pograniczu warknięcia i jęku
opuścić krtań. Jest beznadziejny. Jest beznadziejny w każdym calu. Rzucanie
sprośnymi żartami i robienie z siebie idioty to żaden wyczyn w dzisiejszym
społeczeństwie, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Sztuką byłoby zbliżenie
się do tego samotnego chłopaka, porozmawianie z nim, zaoferowanie jakiejkolwiek
pomocy. Może i Frank nie ma łatwo w domu, ale to nie znaczy, że powinien
pozostać obojętny na krzywdę innych.
Wyciera zapłakane oczy wierzchem dłoni i dopiero teraz przypomina
sobie o fizycznym bólu ogarniającym jego ciało. Zaciska powieki, próbując
stłumić dzikie pulsowanie w skroniach i zignorować pieczenie w okolicach żeber.
Jutro po WF-ie znowu będzie musiał poczekać aż wszyscy opuszczą szatnię, żeby
się przebrać. Przecież nie może kolejny raz wmówić im, że przewrócił się na rowerze.
Na Boga, on nawet nie ma roweru.
Frank podnosi się do siadu i w jednej chwili cały świat wiruje
dookoła niego, ściany pokoju zlewają się w jedność z podłogą, nie wie, gdzie
jest góra, a gdzie dół. Wszystkie myśli uciekają gdzieś w tył jego głowy i już
myśli, że zemdleje jak baba, ale ostatecznie obraz powoli wraca do normy.
Chłopak odchrząka nerwowo i próbuje skupić wzrok na dłoniach, żeby sytuacja się
nie powtórzyła. I nagle wydają mu się one dziwnie znajome.
– Przecież to moje dłonie, trudno
żebym ich nie znał – mamrocze, ale brzmi to bardziej jak niezrozumiały bełkot. Nikt
go tu nie słyszy, koncepcja słów pozostaje nienaruszona tylko w jego umyśle.
Ale jest coś innego, jakiś pierwiastek, którego nie potrafi przez
dłuższą chwilę zidentyfikować. Porusza palcami, zgina kciuki i zdaje sobie
sprawę, że należy do jednego z nielicznych gatunków zwierząt, które posiadają
je przeciwstawne. Jest istotą rozumną, jego mózg potrafi pomieścić całe oceany
słów, wspomnień, myśli, cytatów, wzorów, tytułów, imion, powiedzeń. Jego rasa
została zaprojektowania do bycia inteligentnymi, więc czemu ignoruje tak cenny
dar, czemu marnuje go na zadawanie się z marginesem szkolnej społeczności?
Frank jest człowiekiem.
Gerard także nim jest.
Mówią tym samym językiem, mieszkają w tym samym kraju, stanie,
mieście, chodzą do tej samej szkoły i są rówieśnikami. Więc, cholera, czemu to
jest takie trudne? Nie musi być. Dlaczego ludzie tak uwielbiają komplikować
sobie życia?
Wzdycha bardzo głęboko i bardzo przeciągle, tym oddechem stara się
oddalić od siebie wszelkie wątpliwości i zgubne obawy. Musi pomóc Gerardowi,
zanim wydarzy się tragedia. Frank przeczytał kiedyś graffiti na murze, głoszące
„Nie tylko superbohaterowie ratują życia”. Właśnie zrozumiał, co chciał
przekazać jego autor.
Czuje nagły przypływ odwagi i wie, że musi coś z tym zrobić, to
zwyczajnie jego obowiązek. Jako człowieka.
Ø
[Gerard]
Gerard nienawidzi zajęć wychowania fizycznego z całego serca.
O ile potrafi przeżyć każdy sprawdzian i każdą kartkówkę, i każdą
odpowiedź ustną, i nawet najtrudniejszą pracę domową, WF go wykańcza. I wcale
nie chodzi tu o zmęczenie, ale o wyczerpanie psychiczne. Nienawidzi
świadomości, że wszyscy muszą widzieć jego patykowate nogi, wystające ramiona i
resztę niezgrabnego ciała jedynie w krótkich spodenkach i podkoszulku, czuję się dogłębnie upokorzony w każdej sekundzie tej czterdziestopięciominutowej katorgi.
I jest też sprawa maskowania sznytów. Przed każdą lekcją musi
poświęcić pięć minut na nakładanie na przedramiona sporej ilości korektora do
twarzy. Żałość. Taki właśnie jest, beznadziejnie żałosny.
Jest chłopakiem. Teoretycznie powinien uwielbiać sport i wysiłek
fizyczny. Słowo „teoretycznie” jest tu kluczowe, bo on wyjątkowo różni się od
chłopaków w jego wieku. Albo tylko tak mu się wydaje. Przynajmniej ma
świadomość, że nie jest w tym sam – prawie zawsze w szatni, jeszcze przed
zajęciami, daje się usłyszeć zrzędliwe jęczenie Franka.
„Boże, na co komu te zajęcia? Na co komu WF? Cholera, chłopaki,
przecież mnie znacie, nie nadaję się do wysiłku fizycznego! Kiedyś w końcu
potknę się o tę piłkę i zginę na miejscu, dziwne, że to jeszcze się nie stało.
Jezus Maria...”
Gerard oczywiście zgadza się z nim w stu procentach, czasami nawet
uśmiecha się pod nosem podczas trwania jednego z tradycyjnych monologów.
Bezmyślne latanie za piłką dwa razy w tygodniu nie wnosi niczego do ich żyć,
dwie godziny sportu w tygodniu nie pomagają im utrzymać formy. Chłopak
właściwie nie zna do końca zasad gry w piłkę nożną, ale głupio mu pytać.
Zresztą i tak nie ma zamiaru się w to głębiej angażować.
Przenikliwy głos gwizdka wyrywa go z zamyślenia. Automatycznie
zaprzestaje czynności będącej czymś pomiędzy chodem a truchtem (która, nawiasem
mówiąc, nie ma na celu niczego poza zgrywaniem pozorów brania udziału w
lekcji) i odwraca głowę w stronę
wuefisty. Mężczyzna, stojący na drugim końcu boiska, wypluwa gwizdek z ust i
zamaszystym ruchem dłoni wskazuje im wyjście z hali gimnastycznej.
Reszta klasy jak jeden mąż zaczyna zmierzać w kierunku drzwi.
Spomiędzy tubalnych głosów kłócących się o wynik meczu można wyłapać Frankowe
westchnienie ulgi. Gerard też mógłby wydobyć z trzewi podobny odgłos, ale nie
ma zamiaru zwracać na siebie uwagi innych. Zamiast tego przeciąga się,
wyrzucając ramiona w tył i przez chwilę wygląda jak mały kociak, a potem
dołącza do reszty, a raczej drepcze kilka metrów za nimi.
Gdy przechodzą obok nauczyciela, czarnowłosy czuje dłoń mężczyzny
zaciskającą się na jego ramieniu. Odwraca się i mierzy postawnego mężczyznę
wypranym z emocji spojrzeniem. Pewnie znowu zrobił coś źle. Pewnie znowu
usłyszy, jaką babą jest i że ma się wziąć do roboty, albo nie zda.
– Way, Iero, w nagrodę za wasze
niezwykłe zaangażowanie w grę, odnosicie bramki i piłkę. Reszta do szatni –
mówi zamiast tego pan Hadkins. Frank, który szedł przed Gerardem, zatrzymuje
się i patrzy na nauczyciela ze zmarszczonymi brwiami, facet jednak nic sobie z
tego nie robi, mija ich i nie mówiąc już nic więcej opuszcza halę gimnastyczną.
– Idziesz, Frank? – krzyczy
gdzieś z korytarza Chester.
– Muszę zostać! Leć, stary, nie
czekaj na mnie!
Gerard opiera się barkiem o ścianę i obserwuje uważnie niższego
kolegę. Podczas gdy głos Iero pozostaje taki jak zwykle – wesoły, beztroski, z
nutką ironii i przekory, jego twarz jest bez wyrazu. Jakby udawał, jakby robił
z siebie pogodnego idiotę tylko na pokaz, a tu, gdzie żaden z jego znajomych
nie mógł go zobaczyć, mógł być wreszcie sobą.
Czarnowłosemu momentalnie przypominają się przemyślania z
ostatniej nocy. Przyszły do niego podczas przekraczania cienkiej granicy między
snem i jawą, dlatego zupełnie o nich nie pamiętał. Aż do teraz. W jego głowie
znowu pobrzmiewa głos Franka z wczorajszej lekcji matematyki, to krótkie
wahanie, ukryta niemoc, jakie dało się w nim słyszeć przez dosłownie ułamek
sekundy. Nie ma jednak więcej czasu, żeby znów się nad tym zastanawiać, bo w
tym samym momencie spojrzenie bruneta przeszywa go na wskroś, tak że Way
momentalnie wlepia wzrok w podłogę.
Stoją w milczeniu, ale tylko przez krótką chwilę. Głuchą ciszę
przerywa cichy odgłos, coś między chrząknięciem, prychnięciem i gwałtownym
wypuszczeniem powietrza. Gerard unosi głowę i nie wierzy własnym oczom – Frank
poczerwieniał na twarzy, przykłada jedną rękę do ust, mruży oczy i... wygląda
na to, że z całych sił próbuje powstrzymać wybuch śmiechu.
– Co? – pyta ze zdziwieniem
Gerard. Jego pierwszą, bardzo ludzką myślą jest obawa, że znowu odwalił coś
głupiego albo że jest gdzieś brudny, albo że ktoś przykładowo opluł go podczas
meczu. Nerwowo zerka w dół, na koszulkę i czubki butów, ale nie widzi niczego
szczególnego. Bo do tego, że ubranie wisi na nim luźno jak na wieszaku wszyscy
są już przyzwyczajeni.
– Nie wiem – wyznaje Frank, a
ostatnia część wypowiedzi toni w nagłym parsknięciu śmiechu. – Kazał nam
sprzątać bramki! – dodaje i prawie zgina się w pół, jakby powiedział właśnie
najśmieszniejszą rzecz na świecie.
– P-przestań się śmiać – Gerard
próbuje brzmieć na poirytowanego, ale w tej samej chwili kąciki jego ust
mimowolnie wędrują w górę i jego wyraz twarzy staje się po prostu radosny.
Boże, naprawdę się uśmiecha, mimo że w sumie żadna szczególnie komiczna
sytuacja nie miała miejsca. Podświadomie rejestruje, że Frank wygląda doprawdy
uroczo podczas tego niepohamowanego chichotania i nagle to też wydaje mu się
śmieszne.
– Przestań! – parska ponownie i
mało brakuje, aby sam zaczął się śmiać. Boże, co oni wyprawiają? Mózg Gerarda
jest zdezorientowany tą okolicznością – nigdy nie miał okazji przyzwyczaić się
do bycia tak beztrosko szczęśliwym, więc teraz, podczas niespodziewanego
napływu endorfin, uruchamia najbardziej podstawowe instynkty ludzkiej natury.
Gerard się śmieje. Krótkim, urywanym śmiechem, ale naprawdę to
robi. Nawet nie chce mu się zastanawiać nad genezą tego zjawiska, po prostu
– O-okej... – Frank patrzy na
niego oczami zaszłymi łzami rozbawienia. Jeszcze przez chwile chichocze jak
dziecko, aż w końcu odchrząka i przestaje. Atmosfera wesołości jednak nie
zanika, unosi się jak duch w powietrzu, rozświetlając oczy chłopców i zmuszając
ich usta do delikatnych, niepewnych uśmiechów.
– Chodź – odzywa się ponownie
Frank. – Mieliśmy sprzątać bramki.
Ø
Frank powiedział, że sam poradzi sobie z odnoszeniem piłki, więc
Gerard bez protestów pożegnał go drżącym półuśmiechem i poszedł do szatni z
zamiarem przebrania się. Mógłby przysiąc, że w ciągu całego swojego życia nie
uśmiechał się tyle, co podczas trwania tych niepozornych dziesięciu minut i
nawet nie ma pojęcia, co właściwie skłoniło jego organizm do takiej reakcji.
Gdy wchodzi do szatni, pomieszczenie jest już puste, a po reszcie
chłopaków z jego klasy został tylko ślad w postaci duszącego zapachu
dezodorantu i przebijającego się przez niego usilnie odoru potu. Zanim zacznie
się przebierać, przez chwilę przez głowę przemyka mu myśl, żeby zaczekać tu na
Iero i iść razem z nim na lekcje.
„Nie” – myśli, szybko zmieniając koszulkę i spodnie. „Co się z
tobą dzisiaj dzieje, idioto?”
I co się dzieje z Frankiem?
Czemu przez chwilę zachowywał się, jakby Gerard był jego
najlepszym przyjacielem, a nie zwykłym emo pedałem? Pewnie robił to tylko po
to, żeby poinformować koleżków, że „ten zjeb dał się nabrać na moją szopkę”.
Oczywiście. Nikt nie może darzyć Gerarda szczerą sympatią, to byłoby wbrew
wszystkiemu, czego dowiedział się o tym społeczeństwie podczas trwania swojej
egzystencji.
Czarnowłosy zarzuca torbę na ramię i wydaje z siebie ciężkie
westchnięcie. Dobry humor prysnął jak bańka mydlana. Ma wrażenie, że powinien
staranniej pielęgnować w sobie każdą pozytywną emocję i starać się utrzymywać
je w swoim umyśle jak najdłużej, inaczej skończy z pętlą na szyi szybciej, niż
się spodziewa.
„Może powinienem bardziej ufać ludziom” – przemyka mu przez głowę,
gdy w zamyśleniu opuszcza szatnię i zaczyna zmierzać w stronę pracowni
chemicznej. „Frank przecież wydaje się być w porządku. Moglibyśmy znaleźć
wspólny język.” Czemu nigdy wcześniej o tym nie pomyślał?
No tak. Bo jest idiotą.
Przedzierając się przez zatłoczony korytarz na chwilę przerywa
przemyślenia na rzecz sięgnięcia telefonu z kieszeni. Jakże wielkie jest jego
zaskoczenie, gdy nie udaje mu się znaleźć urządzenia w żadnej z kieszeni
obcisłych dżinsów.
– Kurwa.
Odwraca się na pięcie i z kolejnym westchnieniem zaczyna zmierzać
z powrotem do szatni od WF-u. Znowu będzie musiał stanąć oko w oko z Iero. Przy
odrobinie szczęścia mogliby minąć się gdzieś po drodze, ale przecież Gerardowi
nigdy nie sprzyja szczęście.
Chłopak pociąga za klamkę i otwiera skrzypiące drzwi. Pierwsze co
rejestruje jego umysł to Frank, który jest właśnie w trakcie ściągania
koszulki. Gerard ma dosłownie sekundę, żeby omieść spojrzeniem jego sylwetkę, bo
ściągany przez głowę materiał wciąż zasłania twarz Iero.
Ale Gerard widzi dużo. Zbyt dużo.
Frank jest chudy. Nie – jest wychudzony. Można byłoby bez problemu
policzyć wszystkie jego żebra, groteskowo przebijające się przez cienką
powierzchnię skóry. To wręcz dziwne, jak dobrze udaje mu się to maskować paroma warstwami ubrań. I Gerard nie przejąłby się aż tak bardzo, gdyby to było wszystko,
w końcu on sam też nie grzeszy zbyt dużą masą ciała.
Ale nie było.
Po prawej stronie brzucha chłopaka, naruszając jednolity kolor
skóry, rozciąga się ogromny, szaro-fioletowy siniak. Way nie ma jednak okazji
lepiej się mu przyjrzeć, bo w tej samej chwili Frank pozwala luźnej koszulce z
logiem Misfits opaść luźno na swoje ciało.
Ich spojrzenia spotykają się, elektryzujące, speszone, nieco
przestraszone i przerażająco milczące. Żaden z nich nie wie, co powiedzieć.
Frank wie, że Gerard zobaczył to, co on tak starannie próbował ukrywać. Gerard
wie, że to coś poważnego, Frank nie zachowywałby się tak, gdyby siniak powstał
na wskutek czegoś trywialnego, chociażby upadku z roweru.
Ktoś go pobił.
Ta myśl wstrząsa ciałem Waya, zmusza go do gwałtownego
przełknięcia śliny i zaciśnięcia piersi. Ktoś pobił Franka Iero, prawie łamiąc
mu przy tym żebra.
To tak bardzo nie pasuje do Gerardowego wyobrażenia o tym
chłopaku. Jego wszyscy kochają, za nim wszyscy szaleją. Podobno każdy ma
wrogów, ale on takowych nie posiada. Jest duszą towarzystwa, jest zabawny i na
pewno błyskotliwy, jeśli się postara. Dlaczego ktoś miałby go bić? Dlaczego
ktokolwiek miałby chcieć jego bólu?
– Co ci się stało?
Czarnowłosy pozwala tym słowom opuścić jego krtań i zawisnąć w
powietrzu w oczekiwaniu na odpowiedź, tak jak pozwala strachowi wolno wpełznąć
na swoją twarz, zmarszczyć brwi i lekko rozchylić usta. Chce dać Frankowi znać,
że jest po jego stronie, chce zdobyć jego zaufanie i dowiedzieć się, co takiego
się wydarzyło.
Gdyby chodziło o kogoś innego, wcale by się nie przejął;
oczywiście, że nie. Ale sprawa toczy się wokół Franka Iero, jego zdrowie w
jakiś sposób jest zagrożone, i, cholera – Gerard naprawdę nie chce, żeby coś mu
się stało. Nie potrafi tego wytłumaczyć, gdy zobaczył ten paskudny siniak, coś
ścisnęło go za serce, nagle zrozumiał, że zależy mu na tym niskim, poturbowanym
chłopaku, nieważne, jak wielkim idiotą by był.
– Nic, Gerard. – Nie takiej
odpowiedzi się spodziewał, a Iero chyba nie ma ochoty na dopowiedzenie czegoś
więcej, bo szybko zarzuca plecak na ramię i szykuje się do wyjścia. – To nic
takiego. A, chyba zostawiłeś telefon. – Przechodząc obok Waya, wciska mu
urządzenie do ręki, a potem czym prędzej opuszcza pomieszczenie.
Za Gerardem zamykają się drzwi, ich trzaśnięcie podrażnia jego
uszy i jest bardzo jednoznaczne. Frank nie ma ochoty z nim rozmawiać. Wydaje
się wręcz poirytowany jego troską. Zupełnie nieskory do rozmów albo... albo po
prostu nieprzyzwyczajony.
Oczywiście. Zawsze otoczony gromadką idiotów, których nie
interesowały jego problemy; zawsze z uśmiechem przyklejonym do twarzy; zawsze z
boleśnie otwartymi, wołającymi o pomoc oczami, których nikt nie był w stanie
dostrzec. Nikt nigdy nie rozmawiał z nim o sprawach poważniejszych niż ostatnie
rozgrywki piłki nożnej.
I chyba pora to zmienić.
Mi się to bardzo podobało i mimo że mam starsze zaległości, z Twoim opowiadaniem jestem na bieżąco XD Nie ukrywam, że czekałam na ten rozdział i naturalnie nie zawiodłam się. Było kilka powtórzeń, z tego co zauważyłam, które nie były zabiegiem celowym, ale to jakoś nie wpływa przecież na treść :) Ogółem cieszę się, że czujesz to opowiadanie i masz chęci na kontynuację, bo to oznacza pojawienie się kolejnych części.
OdpowiedzUsuńTym, co podoba mi się najbardziej w tym opowiadaniu, jest chyba ta magiczna, pięknie poprowadzona narracja. Tak naprawdę chyba w życiu nie spotkałam się z tak klimatyczną trzecią osobą. Nadaje uroku i, UWAGA, ona jest cholernie monotonna. I teraz nie wiem, jak opisać monotonnie jako jakieś bardzo przyjemne zjawisko... hm... No postaram się. Otóż na poziomie pisania obraz, język oraz akcja są pierdolenie statyczne. Za to na poziomie emocjonalnym kipi chaos i niedopasowanie. Czyli mamy kontrast. Mamy ekspresję w monotonii, co się teoretycznie wyklucza, a Ty pokazujesz, że w praktyce może wyjść zupełnie inaczej. To jest cudowne, piękne i ja to osobiście podziwiam. Miało wyjść głęboko, wyszło jak zawsze XD Ważne, że jako mało empatyczna osoba, naprawdę bardzo wczułam się w tę historie i to za sprawą tej cudownej w chory sposób narracji. Ona jest dla mnie w tym momencie wszystkim i jak tylko zauważam od pierwszych słów i linijek tekstu jej budowę, to aż na moje usta wpływa uśmiech i mam ochotę powiedzieć: "Tak, tego mi brakowało. Na to właśnie czekałam." Bo czekałam. Nie ukrywam, że czekałam na ten rozdział i mnie osobiście on nie zawiódł. Tobie, jako autorce, może się nie podobać, to zrozumiałe w sumie, ale mi, jako czytelniczce, bardzo przypadł do gustu :)
Tramta-dam-dam-ta-dam!
OdpowiedzUsuń(taa, nie ma to jak powitanie w wielkim stylu XD)
Nie wiem, czy kiedykolwiek coś u ciebie komentowałam, ale...
Dupy mi się ruszyć nie chce, by sprawdzić, więc powiedzmy, że to mój pierwszy komentarz na twoim blogu.
Czytam go już od dawna. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy pierwszy raz na niego zajrzałam, ale...
To było dosyć dawno.
Okej, przejdę do rzeczy.
Świetne opowiadanie. Takie...prawdziwe.
Świetnie opisujesz uczucia, nastroje, zachowania itp.
Kocham to opowiadanie, naprawdę!
Jest ono dosyć depresyjne, ale szczerze mówiąc od dłuższego czasu szukałam czegoś takiego.
I naprawdę się cieszę, że w jakiś sposób trafiłam do ciebie :)
Co tu dużo mówić...
Piękne, piękne, piękne!
Co z tego, że dodałaś kolejny rozdział dopiero po miesiącu? Na takie rozdziały mogę czekać nawet latami!
Nie chcę Cię już zanudzać.
No to...
Pozdrawiam, życzę weny, przesyłam uściski...
No i do następnego ;-)
Niebieskie akcenty bardzo fajne, ale przejdę do tekstu.
OdpowiedzUsuńŻe niby cofasz się literacko? Słucham? Niby w którym momencie? To, co piszesz, jest świetne. Są opisy uczuć, emocji, przemyśleń... Czyta się łatwo, ale nie jest monotonnie. A co do fabuły - jejciu, jak ja kibicuję Gerardowi i Frankowi ;-; Fakt, że nieco się utożsamiam z każdym z nich, bo wiem, jak to jest być odrzucanym przez społeczeństwo, mieć problemy z własną psychiką, zastanawiać się nad swoją własną tożsamością. Może dlatego tak mi się podoba to, co piszesz. Albo po prostu robisz to świetnie.
xoxo, Edyta.
Matko moja, kocham to opowiadanie *.*
OdpowiedzUsuńJest takie depresyjne, w moim stylu.
Twój styl pisania jest wyjątkowy, strasznie mi się podoba ;)
Weź pisz, pisz, szybko, bo nie wytrzymam :D
Najlepsze opowwiadanie fan-fiction jakie czytałam. Kocham je. Trafiłam tu wczoraj i od tej pory czytam gdzie tylko mogę:w szkole, w autobusie czy idąc ulicą. Dziękuję, że stworzyłaś coś takiego <3
OdpowiedzUsuń