Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

sobota, 8 marca 2014

chapter IV

[Frank]

Kiedy duża, zniszczona czasem i pracą na budowie dłoń ojca z trzaskiem wchodzi w kolizję z policzkiem Franka, chłopak nie czuje fizycznego bólu. Już dawno przestał go odczuwać. Jedynie emocjonalne cierpienie ogarnia jego klatkę piersiową, pulsuje z tyłu głowy i w miejscu uderzenia, każdy nerw jego ciała jest nim przesiąknięty. Wszystkie negatywne emocje powracają do niego ze zdwojoną siłą i to one uderzają go w twarz, nie ręka mężczyzny.

Siła ciosu powala go na podłogę salonu, śmierdzącą wylanymi na nią zawczasu drżącą pijacką ręką butelkami piwa. Przez chwilę bardzo kręci mu się w głowie, nie może skupić spojrzenia na nabrzmiałej twarzy ojca. Oczekuje kolejnego ciosu, kopniaka w żebra, gwałtownego szturchnięcia, ale widać John nie jest dzisiaj w nastroju na znęcanie się nad synem. Frank zaciska zęby i zbiera się na odwagę spojrzenia mężczyźnie w oczy. Wygląda identycznie jak wczoraj, tydzień, miesiąc wcześniej. Cały czas ta sama, naznaczona alkoholowym nałogiem, poczerwieniała i niezbyt inteligentna facjata. Teraz jest dodatkowo wykrzywiona w grymasie pogardy.

– Ścierwo. Ścierwo, nie dziecko!

Ojciec spluwa tuż obok niego. Frank z obrzydzeniem przenosi wzrok na kleksa śliny koło swojej lewej ręki, którą podpiera się o salonowe klepki. Drewno pokrywające podłogę pamięta jeszcze lepsze czasy, kiedy Linda Iero żyła i otaczała syna swoimi opiekuńczymi, matczynymi skrzydłami. Chłopak często patrzy na pobojowisko, w jakie zamienił się ich dom i jest przerażony, jak bardzo wszystko się zmieniło.

Zaciska zęby. Próbuje coś powiedzieć, wrzasnąć na ojca, chwiejnym krokiem odchodzącego w stronę kanapy, ale potrafi jedynie chaotycznym haustem wciągnąć powietrze do płuc. Wszystkie słowa, których nie może wypowiedzieć w obawie przed kolejnym ciosem albo bezsilnym wybuchnięciem szlochem uciskają jego czaszkę od środka, kotłują się w klatce piersiowej i powodują dziwny ucisk w sercu. Nienawidzi tego obezwładniającego poczucia niesprawiedliwości.

Poczucie niemocy uciska jego pulsującą bólem czaszkę, łzy mimowolnie napływają do piekących od ciosów oczu.

– Pierdol się – syczy tak cicho, że po chwili sam nie wie, czy te słowa rzeczywiście opuściły jego usta. Co innego może zrobić? Zrywa się z podłogi i na drżących nogach opuszcza salon, zostawia tego śmierdzącego piwem tyrana za sobą. Śpieszy się, ściska pięści i spręża mięśnie. Wiecznie gotowy na kolejny cios – tak właśnie musi żyć w tym domu.

Frank ciężko opada na swój wyświechtany materac, zaciska powieki i rozluźnia ciało, nabiera głęboko powietrza w płuca i wypuszcza je ze świstem. Jego twarz wykrzywia grymas bólu, łzy spływają w stronę skroni, by po drodze zniknąć gdzieś w kosmykach czarnych włosów. Ich kolor zaczął już blaknąć i naturalna, ciemnobrązowa barwa prześwituje teraz ze spodu, a chłopak nie posiada pieniędzy na następne farbowanie. Zresztą, wiele razy przeklinał się w duchu, że pozwolił ponieść się emocjom i chwilowej zachciance i wydał dużą część oszczędności na zmienienie ich barwy.

Mama by mu nie pozwoliła.

Ta myśl przechodzi niczym fala tsunami przez jego ciało, skręcając wnętrzności i elektryzując włoski na skórze. Oczywiście, Linda natychmiast wybiłaby mu to z głowy, mało tego - Linda przekonałaby go, że naturalny kolor jego włosów jest piękny, użyłaby tych argumentów, które znane są tylko matkom i przytuliła mocno i szczelnie.

Ale nie zrobi tego. Frank nigdy już nie zostanie z czułością przyciągnięty do jej piersi, nigdy już nie usłyszy jej ciepłego głosu, nie zobaczy przepełnionych miłością oczu, takich samych jak jego własne i nie poczuje swojskiego zapachu jej perfum. Te wartości już dawno przepadły, przeminęły, rozpadły się bezpowrotnie i chłopak nienawidzi swojej duszy za to, że tak bardzo ich potrzebuje.

A może wcale nie potrzebuje akurat jej? Ta myśl pojawia się nagle, niespodziewanie, nigdy wcześniej o tym nie myślał. Może źle odbiera te bodźce? Może jego ciało po prostu potrzebuje kogoś do kochania, kogoś do przytulenia, kogoś, kto wsparłby go w ciężkich chwilach, a innym razem pozwolił wesprzeć siebie. Tęsknota za matką wzmożona jest przez uczucie pustki, samotności. 

Oczywiście, że między nim a tymi pustymi matołami, których zwykł nazywać kolegami, nie ma tego rodzaju relacji. Nie może z nimi rozmawiać o czymś poważniejszym niż wynik meczu z zeszłej soboty. Nie może powiedzieć im wszystkiego, wręcz przeciwnie – nie mówi im niczego. Konieczność duszenia w sobie emocji jest jego zapłatą za popularność i duże grono znajomych, ale czy sprawiedliwą?

Czy nie bardziej opłacałoby mu się mieć kogoś bliskiego, kogo mógłby kochać, komu mógłby powiedzieć o każdej nurtującej go sprawie, z kim mógłby podzielić się każdą drobną radością i wielkim smutkiem, schować przy sercu i nigdy nie puścić? Najlepszego przyjaciela. Chłopaka.

– Co? 

To słowo rozbrzmiewa wszędzie, jest w każdym zakątku jego umysłu i wydobywa się niepewnie z jego gardła, odbija się głuchym echem od ścian pokoju i sfruwa cicho na ziemię, a potem jeszcze raz wznosi się niczym ptak do lotu i zawisa w powietrzu tuż nad jego głową.

Chłopak przenosi pusty wzrok w jakiś martwy punkt na przeciwległej ścianie, ozdobionej kilkoma zwilgotniałymi plakatami. Nie miał zamiaru użyć tego zwrotu, znów się zagalopował, pozwolił potokowi myśli popłynąć zbyt swobodnie. Zawsze nienawidził tego momentu, gdy jego własny umysł wymyka mu się spod kontroli.

Dobrze wie, że homoseksualizm to ostatnie, czego w tej chwili mu potrzeba, ale takie myśli nachodzą go coraz częściej. Stara to sobie tłumaczyć hormonami i odpycha od siebie spostrzeżenia na temat zgrabnego tyłka chłopaka losowo spotkanego na korytarzu. Nie może, po prostu nie wolno mu zostać gejem. To oznaczałoby dla niego samotność do końca życia.

Ale jest też Gerard.

Oczywiście. Mimo szczerych chęci Franka, kierunek przemyśleń nieuchronnie i bez uprzedzenia obraca się w stronę Gerarda Waya. To zdarza się prawie zawsze, gdy zajdzie zbyt daleko w rozmyślania o swojej orientacji seksualnej. Szczególnie teraz, gdy chłopak w tak otwarty i bezpośredni sposób oznajmił mu, że jest homoseksualny.

Przed oczami Iero momentalnie staje smukła, pogrążona w cieniu postać. Widzi bladą twarz o wydatnych kościach policzkowych, smutne, matowo zielone oczy schowane za kosmykami granatowoczarnych włosów i koszulki zespołów zwisające luźno na jego chudym ciele.

Nie ma ochoty przyznawać tego nawet przed samym sobą, ale obserwowanie Gerarda sprawia mu przyjemność. Jego szybkie, opanowane ruchy są prawie tak ostre jak sznyty na przegubach, które można dostrzec, gdy spojrzy się w odpowiednim momencie. I, jakkolwiek to by to zabrzmiało, Franka pociąga sposób bycia Waya. Jego oziębłość i odizolowanie od świata, zamknięcie w sobie i wyniosła niechęć, jaką zdaje się darzyć resztę społeczeństwa. W tym Franka. Iero oddałby wszystko, by móc chociaż przez chwilę pobyć w jego świecie razem z nim, by dowiedzieć się, o czym czarnowłosy rozmyśla, gdy kreśli nieokreślone kształty na marginesach zeszytów.

Próby jakiegokolwiek zbliżenia się do czarnowłosego oczywiście okazywały się porażką na całej linii. Frank nie mógł pozwolić sobie na coś bardziej jawnego niż pretekst spisywania pracy domowej, za chwilę usłyszałby szydercze uwagi ze strony znajomych, a Chester znowu pieprzyłby o jakimś Frerardzie, czy jak on to nazywał. Może nawet wszyscy całkiem odwróciliby się od niego, zostałby sam, sam jak... Gerard. No właśnie. A wbrew pozorom przez te trzy lata bardzo przyzwyczaił się do towarzystwa tych niezbyt inteligentnych osób, pustych dziewczyn i tępych chłopaków.

Tak naprawdę „paczka” Franka wcale nie nienawidzi Waya. Traktują to notoryczne dokuczanie jako zwykłą rozrywkę, urozmaicenie szkolnej nudy. Iero czuje się beznadziejnie ze świadomością, że to prawdopodobnie oni są jednym z powodów okaleczania się czarnowłosego. I jeszcze gorzej gdy myśli, że tak właściwie mógłby coś z tym zrobić, ale zbyt bardzo się boi.

To właśnie jego problem. Jest pieprzonym tchórzem.

Zaciska pięści i pozwala dźwiękowi na pograniczu warknięcia i jęku opuścić krtań. Jest beznadziejny. Jest beznadziejny w każdym calu. Rzucanie sprośnymi żartami i robienie z siebie idioty to żaden wyczyn w dzisiejszym społeczeństwie, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Sztuką byłoby zbliżenie się do tego samotnego chłopaka, porozmawianie z nim, zaoferowanie jakiejkolwiek pomocy. Może i Frank nie ma łatwo w domu, ale to nie znaczy, że powinien pozostać obojętny na krzywdę innych.

Wyciera zapłakane oczy wierzchem dłoni i dopiero teraz przypomina sobie o fizycznym bólu ogarniającym jego ciało. Zaciska powieki, próbując stłumić dzikie pulsowanie w skroniach i zignorować pieczenie w okolicach żeber. Jutro po WF-ie znowu będzie musiał poczekać aż wszyscy opuszczą szatnię, żeby się przebrać. Przecież nie może kolejny raz wmówić im, że przewrócił się na rowerze. Na Boga, on nawet nie ma roweru.

Frank podnosi się do siadu i w jednej chwili cały świat wiruje dookoła niego, ściany pokoju zlewają się w jedność z podłogą, nie wie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Wszystkie myśli uciekają gdzieś w tył jego głowy i już myśli, że zemdleje jak baba, ale ostatecznie obraz powoli wraca do normy. Chłopak odchrząka nerwowo i próbuje skupić wzrok na dłoniach, żeby sytuacja się nie powtórzyła. I nagle wydają mu się one dziwnie znajome.

– Przecież to moje dłonie, trudno żebym ich nie znał – mamrocze, ale brzmi to bardziej jak niezrozumiały bełkot. Nikt go tu nie słyszy, koncepcja słów pozostaje nienaruszona tylko w jego umyśle.

Ale jest coś innego, jakiś pierwiastek, którego nie potrafi przez dłuższą chwilę zidentyfikować. Porusza palcami, zgina kciuki i zdaje sobie sprawę, że należy do jednego z nielicznych gatunków zwierząt, które posiadają je przeciwstawne. Jest istotą rozumną, jego mózg potrafi pomieścić całe oceany słów, wspomnień, myśli, cytatów, wzorów, tytułów, imion, powiedzeń. Jego rasa została zaprojektowania do bycia inteligentnymi, więc czemu ignoruje tak cenny dar, czemu marnuje go na zadawanie się z marginesem szkolnej społeczności?

Frank jest człowiekiem.

Gerard także nim jest.

Mówią tym samym językiem, mieszkają w tym samym kraju, stanie, mieście, chodzą do tej samej szkoły i są rówieśnikami. Więc, cholera, czemu to jest takie trudne? Nie musi być. Dlaczego ludzie tak uwielbiają komplikować sobie życia?

Wzdycha bardzo głęboko i bardzo przeciągle, tym oddechem stara się oddalić od siebie wszelkie wątpliwości i zgubne obawy. Musi pomóc Gerardowi, zanim wydarzy się tragedia. Frank przeczytał kiedyś graffiti na murze, głoszące „Nie tylko superbohaterowie ratują życia”. Właśnie zrozumiał, co chciał przekazać jego autor.

Czuje nagły przypływ odwagi i wie, że musi coś z tym zrobić, to zwyczajnie jego obowiązek. Jako człowieka.

Ø

[Gerard]

Gerard nienawidzi zajęć wychowania fizycznego z całego serca.

O ile potrafi przeżyć każdy sprawdzian i każdą kartkówkę, i każdą odpowiedź ustną, i nawet najtrudniejszą pracę domową, WF go wykańcza. I wcale nie chodzi tu o zmęczenie, ale o wyczerpanie psychiczne. Nienawidzi świadomości, że wszyscy muszą widzieć jego patykowate nogi, wystające ramiona i resztę niezgrabnego ciała jedynie w krótkich spodenkach i podkoszulku, czuję się dogłębnie upokorzony w każdej sekundzie tej czterdziestopięciominutowej katorgi.

I jest też sprawa maskowania sznytów. Przed każdą lekcją musi poświęcić pięć minut na nakładanie na przedramiona sporej ilości korektora do twarzy. Żałość. Taki właśnie jest, beznadziejnie żałosny.

Jest chłopakiem. Teoretycznie powinien uwielbiać sport i wysiłek fizyczny. Słowo „teoretycznie” jest tu kluczowe, bo on wyjątkowo różni się od chłopaków w jego wieku. Albo tylko tak mu się wydaje. Przynajmniej ma świadomość, że nie jest w tym sam – prawie zawsze w szatni, jeszcze przed zajęciami, daje się usłyszeć zrzędliwe jęczenie Franka.

„Boże, na co komu te zajęcia? Na co komu WF? Cholera, chłopaki, przecież mnie znacie, nie nadaję się do wysiłku fizycznego! Kiedyś w końcu potknę się o tę piłkę i zginę na miejscu, dziwne, że to jeszcze się nie stało. Jezus Maria...”

Gerard oczywiście zgadza się z nim w stu procentach, czasami nawet uśmiecha się pod nosem podczas trwania jednego z tradycyjnych monologów. Bezmyślne latanie za piłką dwa razy w tygodniu nie wnosi niczego do ich żyć, dwie godziny sportu w tygodniu nie pomagają im utrzymać formy. Chłopak właściwie nie zna do końca zasad gry w piłkę nożną, ale głupio mu pytać. Zresztą i tak nie ma zamiaru się w to głębiej angażować.

Przenikliwy głos gwizdka wyrywa go z zamyślenia. Automatycznie zaprzestaje czynności będącej czymś pomiędzy chodem a truchtem (która, nawiasem mówiąc, nie ma na celu niczego poza zgrywaniem pozorów brania udziału w lekcji)  i odwraca głowę w stronę wuefisty. Mężczyzna, stojący na drugim końcu boiska, wypluwa gwizdek z ust i zamaszystym ruchem dłoni wskazuje im wyjście z hali gimnastycznej.

Reszta klasy jak jeden mąż zaczyna zmierzać w kierunku drzwi. Spomiędzy tubalnych głosów kłócących się o wynik meczu można wyłapać Frankowe westchnienie ulgi. Gerard też mógłby wydobyć z trzewi podobny odgłos, ale nie ma zamiaru zwracać na siebie uwagi innych. Zamiast tego przeciąga się, wyrzucając ramiona w tył i przez chwilę wygląda jak mały kociak, a potem dołącza do reszty, a raczej drepcze kilka metrów za nimi.

Gdy przechodzą obok nauczyciela, czarnowłosy czuje dłoń mężczyzny zaciskającą się na jego ramieniu. Odwraca się i mierzy postawnego mężczyznę wypranym z emocji spojrzeniem. Pewnie znowu zrobił coś źle. Pewnie znowu usłyszy, jaką babą jest i że ma się wziąć do roboty, albo nie zda.

– Way, Iero, w nagrodę za wasze niezwykłe zaangażowanie w grę, odnosicie bramki i piłkę. Reszta do szatni – mówi zamiast tego pan Hadkins. Frank, który szedł przed Gerardem, zatrzymuje się i patrzy na nauczyciela ze zmarszczonymi brwiami, facet jednak nic sobie z tego nie robi, mija ich i nie mówiąc już nic więcej opuszcza halę gimnastyczną.

– Idziesz, Frank? – krzyczy gdzieś z korytarza Chester.

– Muszę zostać! Leć, stary, nie czekaj na mnie!

Gerard opiera się barkiem o ścianę i obserwuje uważnie niższego kolegę. Podczas gdy głos Iero pozostaje taki jak zwykle – wesoły, beztroski, z nutką ironii i przekory, jego twarz jest bez wyrazu. Jakby udawał, jakby robił z siebie pogodnego idiotę tylko na pokaz, a tu, gdzie żaden z jego znajomych nie mógł go zobaczyć, mógł być wreszcie sobą.

Czarnowłosemu momentalnie przypominają się przemyślania z ostatniej nocy. Przyszły do niego podczas przekraczania cienkiej granicy między snem i jawą, dlatego zupełnie o nich nie pamiętał. Aż do teraz. W jego głowie znowu pobrzmiewa głos Franka z wczorajszej lekcji matematyki, to krótkie wahanie, ukryta niemoc, jakie dało się w nim słyszeć przez dosłownie ułamek sekundy. Nie ma jednak więcej czasu, żeby znów się nad tym zastanawiać, bo w tym samym momencie spojrzenie bruneta przeszywa go na wskroś, tak że Way momentalnie wlepia wzrok w podłogę.

Stoją w milczeniu, ale tylko przez krótką chwilę. Głuchą ciszę przerywa cichy odgłos, coś między chrząknięciem, prychnięciem i gwałtownym wypuszczeniem powietrza. Gerard unosi głowę i nie wierzy własnym oczom – Frank poczerwieniał na twarzy, przykłada jedną rękę do ust, mruży oczy i... wygląda na to, że z całych sił próbuje powstrzymać wybuch śmiechu.

– Co? – pyta ze zdziwieniem Gerard. Jego pierwszą, bardzo ludzką myślą jest obawa, że znowu odwalił coś głupiego albo że jest gdzieś brudny, albo że ktoś przykładowo opluł go podczas meczu. Nerwowo zerka w dół, na koszulkę i czubki butów, ale nie widzi niczego szczególnego. Bo do tego, że ubranie wisi na nim luźno jak na wieszaku wszyscy są już przyzwyczajeni.

– Nie wiem – wyznaje Frank, a ostatnia część wypowiedzi toni w nagłym parsknięciu śmiechu. – Kazał nam sprzątać bramki! – dodaje i prawie zgina się w pół, jakby powiedział właśnie najśmieszniejszą rzecz na świecie.

– P-przestań się śmiać – Gerard próbuje brzmieć na poirytowanego, ale w tej samej chwili kąciki jego ust mimowolnie wędrują w górę i jego wyraz twarzy staje się po prostu radosny. Boże, naprawdę się uśmiecha, mimo że w sumie żadna szczególnie komiczna sytuacja nie miała miejsca. Podświadomie rejestruje, że Frank wygląda doprawdy uroczo podczas tego niepohamowanego chichotania i nagle to też wydaje mu się śmieszne.

– Przestań! – parska ponownie i mało brakuje, aby sam zaczął się śmiać. Boże, co oni wyprawiają? Mózg Gerarda jest zdezorientowany tą okolicznością – nigdy nie miał okazji przyzwyczaić się do bycia tak beztrosko szczęśliwym, więc teraz, podczas niespodziewanego napływu endorfin, uruchamia najbardziej podstawowe instynkty ludzkiej natury.

Gerard się śmieje. Krótkim, urywanym śmiechem, ale naprawdę to robi. Nawet nie chce mu się zastanawiać nad genezą tego zjawiska, po prostu

– O-okej... – Frank patrzy na niego oczami zaszłymi łzami rozbawienia. Jeszcze przez chwile chichocze jak dziecko, aż w końcu odchrząka i przestaje. Atmosfera wesołości jednak nie zanika, unosi się jak duch w powietrzu, rozświetlając oczy chłopców i zmuszając ich usta do delikatnych, niepewnych uśmiechów.

– Chodź – odzywa się ponownie Frank. – Mieliśmy sprzątać bramki.


Ø

Frank powiedział, że sam poradzi sobie z odnoszeniem piłki, więc Gerard bez protestów pożegnał go drżącym półuśmiechem i poszedł do szatni z zamiarem przebrania się. Mógłby przysiąc, że w ciągu całego swojego życia nie uśmiechał się tyle, co podczas trwania tych niepozornych dziesięciu minut i nawet nie ma pojęcia, co właściwie skłoniło jego organizm do takiej reakcji.

Gdy wchodzi do szatni, pomieszczenie jest już puste, a po reszcie chłopaków z jego klasy został tylko ślad w postaci duszącego zapachu dezodorantu i przebijającego się przez niego usilnie odoru potu. Zanim zacznie się przebierać, przez chwilę przez głowę przemyka mu myśl, żeby zaczekać tu na Iero i iść razem z nim na lekcje.

„Nie” – myśli, szybko zmieniając koszulkę i spodnie. „Co się z tobą dzisiaj dzieje, idioto?”

I co się dzieje z Frankiem?

Czemu przez chwilę zachowywał się, jakby Gerard był jego najlepszym przyjacielem, a nie zwykłym emo pedałem? Pewnie robił to tylko po to, żeby poinformować koleżków, że „ten zjeb dał się nabrać na moją szopkę”. Oczywiście. Nikt nie może darzyć Gerarda szczerą sympatią, to byłoby wbrew wszystkiemu, czego dowiedział się o tym społeczeństwie podczas trwania swojej egzystencji.

Czarnowłosy zarzuca torbę na ramię i wydaje z siebie ciężkie westchnięcie. Dobry humor prysnął jak bańka mydlana. Ma wrażenie, że powinien staranniej pielęgnować w sobie każdą pozytywną emocję i starać się utrzymywać je w swoim umyśle jak najdłużej, inaczej skończy z pętlą na szyi szybciej, niż się spodziewa.

„Może powinienem bardziej ufać ludziom” – przemyka mu przez głowę, gdy w zamyśleniu opuszcza szatnię i zaczyna zmierzać w stronę pracowni chemicznej. „Frank przecież wydaje się być w porządku. Moglibyśmy znaleźć wspólny język.” Czemu nigdy wcześniej o tym nie pomyślał?

No tak. Bo jest idiotą.

Przedzierając się przez zatłoczony korytarz na chwilę przerywa przemyślenia na rzecz sięgnięcia telefonu z kieszeni. Jakże wielkie jest jego zaskoczenie, gdy nie udaje mu się znaleźć urządzenia w żadnej z kieszeni obcisłych dżinsów.

– Kurwa.

Odwraca się na pięcie i z kolejnym westchnieniem zaczyna zmierzać z powrotem do szatni od WF-u. Znowu będzie musiał stanąć oko w oko z Iero. Przy odrobinie szczęścia mogliby minąć się gdzieś po drodze, ale przecież Gerardowi nigdy nie sprzyja szczęście.

Chłopak pociąga za klamkę i otwiera skrzypiące drzwi. Pierwsze co rejestruje jego umysł to Frank, który jest właśnie w trakcie ściągania koszulki. Gerard ma dosłownie sekundę, żeby omieść spojrzeniem jego sylwetkę, bo ściągany przez głowę materiał wciąż zasłania twarz Iero.

Ale Gerard widzi dużo. Zbyt dużo.

Frank jest chudy. Nie – jest wychudzony. Można byłoby bez problemu policzyć wszystkie jego żebra, groteskowo przebijające się przez cienką powierzchnię skóry. To wręcz dziwne, jak dobrze udaje mu się to maskować paroma warstwami ubrań. I Gerard nie przejąłby się aż tak bardzo, gdyby to było wszystko, w końcu on sam też nie grzeszy zbyt dużą masą ciała.

Ale nie było.

Po prawej stronie brzucha chłopaka, naruszając jednolity kolor skóry, rozciąga się ogromny, szaro-fioletowy siniak. Way nie ma jednak okazji lepiej się mu przyjrzeć, bo w tej samej chwili Frank pozwala luźnej koszulce z logiem Misfits opaść luźno na swoje ciało.

Ich spojrzenia spotykają się, elektryzujące, speszone, nieco przestraszone i przerażająco milczące. Żaden z nich nie wie, co powiedzieć. Frank wie, że Gerard zobaczył to, co on tak starannie próbował ukrywać. Gerard wie, że to coś poważnego, Frank nie zachowywałby się tak, gdyby siniak powstał na wskutek czegoś trywialnego, chociażby upadku z roweru.

Ktoś go pobił.

Ta myśl wstrząsa ciałem Waya, zmusza go do gwałtownego przełknięcia śliny i zaciśnięcia piersi. Ktoś pobił Franka Iero, prawie łamiąc mu przy tym żebra.

To tak bardzo nie pasuje do Gerardowego wyobrażenia o tym chłopaku. Jego wszyscy kochają, za nim wszyscy szaleją. Podobno każdy ma wrogów, ale on takowych nie posiada. Jest duszą towarzystwa, jest zabawny i na pewno błyskotliwy, jeśli się postara. Dlaczego ktoś miałby go bić? Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć jego bólu?

– Co ci się stało?

Czarnowłosy pozwala tym słowom opuścić jego krtań i zawisnąć w powietrzu w oczekiwaniu na odpowiedź, tak jak pozwala strachowi wolno wpełznąć na swoją twarz, zmarszczyć brwi i lekko rozchylić usta. Chce dać Frankowi znać, że jest po jego stronie, chce zdobyć jego zaufanie i dowiedzieć się, co takiego się wydarzyło.

Gdyby chodziło o kogoś innego, wcale by się nie przejął; oczywiście, że nie. Ale sprawa toczy się wokół Franka Iero, jego zdrowie w jakiś sposób jest zagrożone, i, cholera – Gerard naprawdę nie chce, żeby coś mu się stało. Nie potrafi tego wytłumaczyć, gdy zobaczył ten paskudny siniak, coś ścisnęło go za serce, nagle zrozumiał, że zależy mu na tym niskim, poturbowanym chłopaku, nieważne, jak wielkim idiotą by był.

– Nic, Gerard. – Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, a Iero chyba nie ma ochoty na dopowiedzenie czegoś więcej, bo szybko zarzuca plecak na ramię i szykuje się do wyjścia. – To nic takiego. A, chyba zostawiłeś telefon. – Przechodząc obok Waya, wciska mu urządzenie do ręki, a potem czym prędzej opuszcza pomieszczenie.

Za Gerardem zamykają się drzwi, ich trzaśnięcie podrażnia jego uszy i jest bardzo jednoznaczne. Frank nie ma ochoty z nim rozmawiać. Wydaje się wręcz poirytowany jego troską. Zupełnie nieskory do rozmów albo... albo po prostu nieprzyzwyczajony.

Oczywiście. Zawsze otoczony gromadką idiotów, których nie interesowały jego problemy; zawsze z uśmiechem przyklejonym do twarzy; zawsze z boleśnie otwartymi, wołającymi o pomoc oczami, których nikt nie był w stanie dostrzec. Nikt nigdy nie rozmawiał z nim o sprawach poważniejszych niż ostatnie rozgrywki piłki nożnej.

I chyba pora to zmienić.


5 komentarzy:

  1. Mi się to bardzo podobało i mimo że mam starsze zaległości, z Twoim opowiadaniem jestem na bieżąco XD Nie ukrywam, że czekałam na ten rozdział i naturalnie nie zawiodłam się. Było kilka powtórzeń, z tego co zauważyłam, które nie były zabiegiem celowym, ale to jakoś nie wpływa przecież na treść :) Ogółem cieszę się, że czujesz to opowiadanie i masz chęci na kontynuację, bo to oznacza pojawienie się kolejnych części.

    Tym, co podoba mi się najbardziej w tym opowiadaniu, jest chyba ta magiczna, pięknie poprowadzona narracja. Tak naprawdę chyba w życiu nie spotkałam się z tak klimatyczną trzecią osobą. Nadaje uroku i, UWAGA, ona jest cholernie monotonna. I teraz nie wiem, jak opisać monotonnie jako jakieś bardzo przyjemne zjawisko... hm... No postaram się. Otóż na poziomie pisania obraz, język oraz akcja są pierdolenie statyczne. Za to na poziomie emocjonalnym kipi chaos i niedopasowanie. Czyli mamy kontrast. Mamy ekspresję w monotonii, co się teoretycznie wyklucza, a Ty pokazujesz, że w praktyce może wyjść zupełnie inaczej. To jest cudowne, piękne i ja to osobiście podziwiam. Miało wyjść głęboko, wyszło jak zawsze XD Ważne, że jako mało empatyczna osoba, naprawdę bardzo wczułam się w tę historie i to za sprawą tej cudownej w chory sposób narracji. Ona jest dla mnie w tym momencie wszystkim i jak tylko zauważam od pierwszych słów i linijek tekstu jej budowę, to aż na moje usta wpływa uśmiech i mam ochotę powiedzieć: "Tak, tego mi brakowało. Na to właśnie czekałam." Bo czekałam. Nie ukrywam, że czekałam na ten rozdział i mnie osobiście on nie zawiódł. Tobie, jako autorce, może się nie podobać, to zrozumiałe w sumie, ale mi, jako czytelniczce, bardzo przypadł do gustu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tramta-dam-dam-ta-dam!
    (taa, nie ma to jak powitanie w wielkim stylu XD)
    Nie wiem, czy kiedykolwiek coś u ciebie komentowałam, ale...
    Dupy mi się ruszyć nie chce, by sprawdzić, więc powiedzmy, że to mój pierwszy komentarz na twoim blogu.
    Czytam go już od dawna. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy pierwszy raz na niego zajrzałam, ale...
    To było dosyć dawno.
    Okej, przejdę do rzeczy.
    Świetne opowiadanie. Takie...prawdziwe.
    Świetnie opisujesz uczucia, nastroje, zachowania itp.
    Kocham to opowiadanie, naprawdę!
    Jest ono dosyć depresyjne, ale szczerze mówiąc od dłuższego czasu szukałam czegoś takiego.
    I naprawdę się cieszę, że w jakiś sposób trafiłam do ciebie :)
    Co tu dużo mówić...
    Piękne, piękne, piękne!
    Co z tego, że dodałaś kolejny rozdział dopiero po miesiącu? Na takie rozdziały mogę czekać nawet latami!
    Nie chcę Cię już zanudzać.
    No to...
    Pozdrawiam, życzę weny, przesyłam uściski...
    No i do następnego ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niebieskie akcenty bardzo fajne, ale przejdę do tekstu.
    Że niby cofasz się literacko? Słucham? Niby w którym momencie? To, co piszesz, jest świetne. Są opisy uczuć, emocji, przemyśleń... Czyta się łatwo, ale nie jest monotonnie. A co do fabuły - jejciu, jak ja kibicuję Gerardowi i Frankowi ;-; Fakt, że nieco się utożsamiam z każdym z nich, bo wiem, jak to jest być odrzucanym przez społeczeństwo, mieć problemy z własną psychiką, zastanawiać się nad swoją własną tożsamością. Może dlatego tak mi się podoba to, co piszesz. Albo po prostu robisz to świetnie.
    xoxo, Edyta.

    OdpowiedzUsuń
  4. Matko moja, kocham to opowiadanie *.*
    Jest takie depresyjne, w moim stylu.
    Twój styl pisania jest wyjątkowy, strasznie mi się podoba ;)
    Weź pisz, pisz, szybko, bo nie wytrzymam :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Najlepsze opowwiadanie fan-fiction jakie czytałam. Kocham je. Trafiłam tu wczoraj i od tej pory czytam gdzie tylko mogę:w szkole, w autobusie czy idąc ulicą. Dziękuję, że stworzyłaś coś takiego <3

    OdpowiedzUsuń