SOUNDTRACK OBOWIĄZKOWY!!! - "JEST TO WE MNIE" COMY:
https://www.youtube.com/watch?v=Y-bJVfkDESI
Za szeregami kikutów wyschniętej
trawy i chwastów,
Za rozłożystym i wysuszonym
krzakiem malin,
Leżała piaszczysta, musztardowa
droga,
Po której co raz to przechodzili w
jedną lub drugą stronę ludziska.
To
było nasze bezpieczne miejsce.
Gąszcze
malin wydawały się zbyt prozaiczne, zbyt oczywiste, by ktokolwiek zwrócił na
nie uwagę, by ktokolwiek przywiązał do nich wagę, by ktokolwiek pomyślał, że
możemy tu być. I to był jeden z piękniejszych aspektów mojego życia, to
wewnętrzne ciepło na myśl o bezpieczeństwie, jakie zapewniało nam to miejsce.
Te sekrety, które bez obaw mogliśmy wypowiadać.
Te
krzaki malin nigdy nas nie oceniały. Nie robiły tego, gdy zaczęliśmy
przychodzić tu jako przyjaciele i nie robiły wraz z pierwszymi pocałunkami,
jakie zostały odbyte w tym ciemnozielonym zagajniku. Tu kryły nas cienie, kryły
nas malinowo-żółte owoce, które były kwaśne i niewyrośnięte, bo nikt nie
podlewał tego zapomnianego miejsca. Tu kłuła nas ostra, dzika trawa – zemsta za
pety, jakie nieustannie na niej zostawiliśmy. Zawsze myślałem, że to
niewdzięczne traktować nasz azyl w ten sposób, dlatego raz w miesiącu starannie
wyłuskiwałem przypalone filtry papierosów spomiędzy źdźbeł i wyrzucałem je do
właściwego kosza. Frank się śmiał, och, zaśmiewał się do rozpuku i zdawałem
sobie sprawę, że w końcu zaczął robić to umyślnie, ponieważ miałem w zwyczaju
tłumić jego chichot długimi, mokrymi pocałunkami. Padaliśmy potem w te krzaki,
ja na nim okrakiem, on pode mną, drżący i miękki, zostawiający malinki na mojej
szyi, obojczykach.
–
Patrz na niego. Tego w niebieskich spodniach.
Był
niedzielny poranek i pędziły tędy zastępy chrześcijan, śpieszące na mszę,
której nie rozumieli, z której nie czerpali, na którą szli z przyzwyczajenia.
–
Co z nim? – zapytałem łagodnie, obserwując faceta spomiędzy poskręcanych
gałązek. Miał napuchniętą twarz robotnika, z dużym nosem i świńskimi oczkami.
–
Bije swoją żonę. Wiem, bo mieszka dwa domy dalej. Raz ta kobiecina wybiegła na
ulicę i biegła, biegła daleko, a łzy ciekły jej strumieniami. Ciekawe, co na to
jego Bóg.
Pokiwałem
głową z gorzkim zrozumieniem. Parszywiec. Toksyczny prosiak.
–
Mam nadzieję, że uda jej się wyrwać spod jego spękanych łap.
Frank
skinął, dmuchnął dymem mentolowego papierosa prosto w moją twarz, a potem
złożył delikatny pocałunek na moim karku.
****
Za tymi krzakami, na kocu w kratę,
w gorącym słońcu sierpnia,
W tym cholernym niedzielnym upale
leżałem i miałem cię obok,
A kiedy lekko unosiłem głowę,
mogłem zobaczyć
Opalone łydki, zakurzone spodnie
musztardowe
Łeb wielkiego psa co dyszał i
widziałem,
Lecz oni nas widzieć nie mogli.
Czasem
przychodziliśmy tu z psem Franka, a on bezczelnie kładł się między nami i
wywalał różowy język, który wyglądał jak plaster szynki. Peppers był spokojny i
skupiony, zdawał się wysłuchiwać uważnie naszych rozmów i żałować, że nie może
brać w nich udziału. Był to pies wielki i mądry, wilkowata przybłęda odratowana
przez niego, bez jednej łapy. On wiedział, że jestem kocią osobą – ja po prostu
wiedziałem, że on wie – ale nie miał mi tego za złe. Lizał mnie po dłoni i po
policzkach tym szynkowym ozorem i walił przy tym szczęśliwym ogonem na
wszystkie strony, a ja mu wybaczałem, bo wiedziałem, że Frank go kocha. A jeśli
on kogoś kochał to znaczyło, że ta osoba jest dobra.
–
Ej, bo będę zazdrosny – rzucił sztucznie obrażonym tonem, gdy psisko łasiło się
do mnie w poszukiwaniu atencji. Pokazałem mu język i Peppers właściwie tez to
robił, tyle że z sierpniowego gorąca, a nie kpiny. Frank szturchnął mnie w bok
i przysięgam, że pies spojrzał na niego jak na idiotę. – Jebana zmowa przeciwko
mnie!
W
te gorące popołudnia Iero często nosił takie swoje ohydne musztardowe spodnie,
bo twierdził, że promienie słoneczne się ich nie imały, myśląc, że są już
wystarczająco napromieniowane. Ale znoszone trampki i biała koszulka z logo
Black Flag, no i te otarcia na kolanach – to w jakiś sposób sprawiało, że jego
strój nie wyglądał źle, a wręcz przeciwnie.
****
Skrojony z miękkich części biały
łuk podbrzusza lśnił
Triumfalny i śpiewał hymn
wewnętrznych twoich krain
Kiedy
w końcu zdejmował T-shirt i układał się na plecach, z rękami za głową, wyglądał
po prostu seksownie i tak go w tamtych chwilach pragnąłem, że czasem krzaki
malin były świadkami rzeczy, których żaden krzak nie powinien doświadczać.
Szybko
przekonaliśmy się jednak, że seks w plenerze nie jest zbyt dobrym rozwiązaniem
i przenieśliśmy się z tymi sprawami do sypialni. Wiedziałem, że Frankowi nie
przeszkadzałoby zrobienie tego nawet w publicznym kiblu i zawsze śmiałem się,
że jest jak królik na wiosnę.
Z
perspektywy czasu myślę, że może dałem mu się trochę wykorzystywać. Widzisz,
Iero nie do końca sprawiał takie wrażenie, ale w przeszłości mógł zaliczyć
wszystko, co się ruszało. No, i co było człowiekiem. Ustabilizował się dopiero
przy mnie, pozwoliłem mu wybudować związek
z silnych fundamentów przyjaźni, trochę się przy mnie uspokoił.
Czasem
jednak wydawało mi się, że tęskni za tym, czym kiedyś było jego życie.
Ignorowałem tę myśl i zastąpiłem ją słońcem i krzakami malin.
****
Krzątanina świerszczy i tuż przy
uchu twój oddech
Dźwięki ostro wycięte i osadzone w
ciszy jak w pierścionku ze szkiełkami
Który kupiłem ci wcześniej i z
których już jedno wypadło,
A inne żółte, niebieskie na brudnym
paluszku od malin
W tej ciszy wrzynały się w pamięć.
Kiedyś
kupiliśmy sobie nawzajem takie dwa kiczowate pierścionki z automatu, które
powoli się rozpadały i to była jedyna niema obietnica, jaką kiedykolwiek sobie
złożyliśmy.
Wieczorami
Frank brał ze sobą w nasze krzaki gitarę i tworzyliśmy najpiękniejszą
improwizowaną muzykę, słyszalną tylko dla nas, koło tej mało uczęszczanej
ulicy. Za nami rozpościerał się lasek, no a wokół nas te krzaki. Śpiewałem z
serca i on grał z serca – przynajmniej tak mówią, że jak się coś robi szczerze,
to pochodzi z tego pompującego krew organu.
–
Gówno prawda – mruknąłem raz w środku piosenki, aż zdziwiony chłopak przestał
grać. – To nie idzie z serca. To idzie z jakichś zarośniętych i zawiłych
fragmentów umysłu, duszy.
–
To idzie ze środka. Z samego środka, z tego tornada wewnątrz nas.
–
Z tego lśniącego pyłu gdzieś daleko z tylu głowy.
–
Z tych malin, Gerard, które przeżyły z nami wszystko.
Obaj
pokiwaliśmy głowami, a potem długo patrzyliśmy w gwiazdy. Tego wieczoru
postanowiłem, że muszę nauczyć się odnajdywać gwiazdozbiory na ogromnym,
granatowym nieboskłonie i znaleźć punkt zaczepienia również tam, w próżni.
****
W
twoją się właśnie pierś zapadły
Dzwony
Jasnogórskiej.
Ogromnej
stali dźwięk,
Skondensowany
metaliczny chrzęst
Co
wyrżnął był
Po schodach południa w tę otchłań
Frank
wyglądał zwyczajnie dobrze, leżąc na plecach na moim łóżku i przeglądając nowy
komiks o Wolverinie. Od czasu do czasu rzucał jakieś kąśliwe komentarze na
temat jego treści. Nie darzył komiksów bezgraniczną miłością, tak jak ja to
miałem w zwyczaju. Wspierał mnie jednak w tworzeniu ich, doradzał w prototypach
kontrowersyjnych, oprószonych mrokiem postaci, a nawet podsuwał fabuły takie,
jakie tylko Frank mógł wymyślić.
–
Patrz. Wampir-skater. Taki w dużej bluzie i adidasach. Zawsze ze słuchawkami na
uszach. Widzisz to? Czujesz? I ma przyjaciela, on może być na przykład wróżką,
czy tam wróżkiem. I on jest takim typowym gejem, wiesz, stereotypowym, nosi
brzoskwiniowe cienie do powiek i idealne kreski z eyelinera. Widzisz to? Bo ja
widzę. A ich arcywrogiem jest czarnoksiężnik, prezydent miasta, zupełnie
konserwatywny pryk, czerwony na gębie i z tandetnymi blond włosami.
-
Aha! I on jest ghulem – podłapywałem w pewnym momencie. – Zamienia się w niego
na własne życzenie. Tępi inne istoty magiczne i chce zostać prezydentem kraju,
aby mieć je wszystkie we władaniu.
-
Tak! A tamci stają mu ciągle ością w gardle, bo nie godzą się na jego terror.
-
Pokonują go?
Uśmiechał
się wtedy z przekąsem:
-
To ty tu jesteś komiksopisarzem.
****
Widziałem wilgotny bolesny niemy
załom cienia
Skąd wyłaniały się przeciwne rzeczy
W naszych małych piersiach przecież
jeszcze zmieszane razem
Żaden
z nas nigdy nie śmiał powiedzieć, że jesteśmy dorośli. To wydawało się
nierealnym bluźnierstwem w spękanych ustach. Trucie się tytoniem i powolny
pijany seks w soboty, kiedy któryś z nas miał wolny dom – to nie była
dorosłość. Nie chcieliśmy, żeby była. Dorosłością nie było to, że właśnie
skończyłem szkołę, a Frank zaczynał po wakacjach jedenastą klasę; nie były
dojrzałe i głębokie teksty piosenek, które tworzyłem; nie były skomplikowane
melodie autorskie Franka na gitarze. Dorosłością nie była miłość. W gruncie
rzeczy, byliśmy szczeniakami.
W
tym wszystkim jeszcze była taka doza poznawania siebie nawzajem. Jakaś
niepewność w każdym ruchu, w każdym złączeniu się ust, w każdym tańcu języków i
w każdym pchnięciu.
Moje
myśli samobójcze też były szczeniackie. Były nieskomplikowane i pchały mnie
prosto w dół, pochodziły z centrum wszechświata, z powietrza dookoła mnie.
Wakacje
mijały nam tak leniwie. Dni spędzaliśmy na malinach; na oglądaniu filmów o
superbohaterach, horrorów; na graniu na konsoli u mnie w domu („Oszukujesz,
nigdy nie mówiłeś, że są do tego kody!”); słuchaniu muzyki, pokazywaniu sobie
nawzajem nowych wykonawców; moich wędrówkach z obrzeży Belleville, gdzie
mieszkałem, do centrum, gdzie mieszkał Frank.
–
Wejdź, Gee! – usłyszałem gdzieś z wnętrza domu po tym, jak cierpliwie
nacisnąłem dzwonek do drzwi trzy razy pod rząd. Peppers chciał przekrzyczeć
Franka, który widocznie był zbyt zajęty, by po mnie zejść. Albo po prostu
właśnie go obudziłem. No cóż, była dopiero trzynasta, no i były wakacje. Wzruszyłem
ramionami i wszedłem do środka.
Psisko
zastygło i przez sekundę wpatrywało się we mnie piwnymi ślepiami, z płatkami
wilgotnego nosa poruszającymi się ciekawsko.
–
Hej, chłopie – wymruczałem i Peppers natychmiast mnie rozpoznał. Podrapałem go
po plecach, kiedy doskoczył do mnie – miał tam takie miejsce, które uwielbiał
mieć drapane i śmiesznie machał wtedy tylną łapą.
Wszedłem
na górę z psem podążającym za mną wiernie.
–
Gdzie cię wywiało, Iero?! – Rozejrzałem się po korytarzu.
–
Łazienka.
Młodszy
stał przy lustrze i z największym skupieniem golił twarz, mając na niej dwa
razy więcej pianki, niż to było potrzebne. Kiedy mu to wypomniałem, ale burknął
tylko, że ostrożności nigdy za wiele.
Uniósł
dłoń i poklepał mnie po twarzy w przywitaniu, nie odrywając wzroku od lustra.
–
Frajer z ciebie, Iero.
Pokazał
mi język, gdy usiadłem na wannie.
Nie
mieliśmy planów na ten dzień – ot, przepełniony leniwym majaczeniem sierpniowy
dzień, długi i gorący. Właściwie od kilku dni odczuwałem apatię jeszcze większą
niż zwykle, dlatego najchętniej przeleżałbym następne paręnaście godzin w
łóżku, słuchając Pixies i Bowie’ego.
–
Już nie udawaj, że masz co golić – westchnąłem z niecierpliwością, gdy mijały
konkretne minuty. Właściwie prawda była taka, że na pewno miał co golić więcej
ode mnie, ale nie był to dla mnie jakikolwiek powód do wstydu. W te wakacje
udało mi się wreszcie dojść do porozumienia z samym sobą i zaakceptowałem w
dużym stopniu swoją androgeniczną naturę.
Cholera,
coraz częściej zakładałem te bardzo obcisłe spodnie i „pedalskie”, jak to
nazwał Frank, koszulki. Czerwony cień lub eyeliner stały się już nieodłącznym
elementem mojego wyglądu. Wiem, że Iero to w pewien sposób kręciło – ten
kobiecy pierwiastek mojej osoby. Bo on uwielbiał wszystko, co nie było
identyczne jak on sam, uwielbiał poznawać nowych ludzi, nowe osobowości. A ja w
swoich rurkach i makijażu z całą pewnością różniłem się od chłopaka w luźnych
spodniach z dziurami na kolanach, trampkach i koszulkach z zespołami. Podobało
mi się, jak dopełnialiśmy się w tej relacji. Rzadko było nam nudno.
To
wszystko było jeszcze w mojej piersi pomieszane, zwinięte w kulkę. Sprawa mojej
seksualności, sprawa płci, sprawa wyglądu. Wymęczony życiem i chory
psychicznie, nie poświęcałem wiele na rozmyślanie o tych rzeczach.
Chyba
miałem jeszcze czas. No nie?
***
Aż
tam z oddali, z wątłego środeczka – echo
wzbiło
się, wzmogło i strzeliło łkaniem,
Wybiło,
rzygnęło, wybuchło na zewnątrz.
Z
nim ten chłód i ten szloch i pytanie,
Gdy
trząsł się zły nade mną,
Dlaczego tak płaczesz, kochanie?
Szlochałem
u jego stóp, podciągając kolana pod brodę.
To
uczucie bezbrzeżnego nieszczęścia, które nagle ze mnie wyzionęło – nie wiem,
kiedy zdążyło powstać, kiedy zdążyło skumulować się do tego stopnia. Nie wiem,
skąd pochodziło.
Nie
rozumiałem tego świata, nie rozumiałem swoich uczuć, nie rozumiałem swojej
tożsamości. Bałem się, bałem się o swoją przyszłość, bo byłem zbyt słaby, by
poradzić sobie w dorosłym życiu. Gdzieś w głębi duszy zatrzymałem się na
początku wakacji w krzakach malin i między złotymi łanami zboża, zatrzymałem
się z ustami na szyi Franka.
Wreszcie
nadszedł ostatni dzień sierpnia. A trzeba przyznać, że wakacje te były piękne i
pełne. Do tego stopnia, że puszczałem mimo uszu uwagi matki, która nalegała,
bym zastanowił się nad przyszłością, bym przysiadł z nią na chwilę. Na pytania
o studia wzruszałem ramionami. I dlatego w tym ostatnim dniu sierpnia nagle
boleśnie dotarło do mnie, że skończyłem edukację, że nie mam punktu
zaczepienia, że nie wiem, co dalej.
Męczyło
mnie to przez cały dzień i chyba właśnie wtedy dojrzało do tego punktu
kulminacyjnego, do apogeum cierpienia niczym w środkowych trenach Kochanowskiego.
Więc
wyłem na podłodze u Franka w ten ciepły wieczór, nie będąc w stanie spojrzeć w
jego zdziwione miodowe oczy, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie sensownego zdania,
nie potrafiąc wcale opisać mojego cierpienia, ujmującego zagubienia w życiu.
–
Dlaczego tak płaczesz, kochanie?
Jego
głos wydawał się być poirytowany. Na tyle, że wyrwał mnie z amoku, kiszki
przestały mi się skręcać i zapętlać same w sobie. Uniosłem wzrok i jego
spojrzenie mnie przeraziło. Było znudzone. Jesteś znudzony. Oczywiście, że
jesteś, bo każdy dookoła przeczuwał, że to się wydarzy. Że dotknę dna i z kulą
u nogi nie wydostanę się już na powierzchnię. Jak mogłem tego nie zauważyć?
Jakież
to było oczywiste.
***
A ja zapadłem się mocniej jeszcze
Skręciłem w literkę es
Skręciłem w znak zapytania
Kolana skuliłem wciągnąłem pod pierś
Rękami objąłem kolana
I wyłem jak pies
„Przepraszam, kochany, przepraszam,
Bo nagle poczułem, że tracę
Że nie mam już tego ze sobą
Upadłem, kochany, w cień,
Ten, w którym wszystko się miele
Ten, w którym wszystko się splata”
Ze
łzami wysychającymi na policzkach próbowałem opisać to, jak się czuje. Frank
nabrał chyba trochę cierpliwości, przyprowadził psa. Peppers lizał mnie po
twarzy i wpychał głowę pod moją pachę, i miałem dogłębne wrażenie, że przejmuje
się on moim losem bardziej niż jego właściciel.
–
Wiesz, że nigdy sobie nie radziłem ja… Nie potrafiłem się odnaleźć w tym
wszystkim. Nigdy nie miałem planów na przyszłość, często się z tego śmialiśmy,
ale Frank, och Frank, ty masz jeszcze tyle czasu, Frank. A te wakacje dały mi
poczucie takiej nieskończoności, ciągnęły się jak miód ze słoika, jakby miały
trwać wiecznie. Widzisz, wrócisz do szkoły i będziesz dalej starał się zdobywać
dobre oceny i realizować swoje plany, a ja? Co ja mam teraz zrobić? Jakbym
szedł do tej pory wąskim korytarzem, opierając się dłońmi o jego ściany, ale
teraz one zniknęły, nie mam punktu zaczepienia, rozumiesz? Zostałem sam. Ale
jest coś więcej…
„I wiedz, że nie chodzi o ciebie,
Lecz o coś co wykracza,
To wielkie kochany w środku
Czego… nie umiem nazwać”
***
Próbowałem
to ubrać we wszystkie możliwe metafory, próbowałem powiedzieć wprost, ale mrok,
dziwne ciemnofioletowe macki tkwiące we mnie, długie na sześć stóp – tego nie
dało się opisać. Brak przyszłości, jaki mi nagle zaczął doskwierać, był
obezwładniający i bezkresny. Tak bezkresny, jak bezkresne miały być te wakacje,
na których koniec się nie przygotowałem.
Próbowałem
powiedzieć mu, że to nie jego wina, że kocham go, że dawał mi najwięcej szczęścia
w ostatnich miesiącach. Coś było w jego twarzy, coś cały czas w niej było,
jakaś informacja, że straciliśmy właśnie wszystkie punkty zaczepienia w sobie
nawzajem. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem się tak samotny. Nigdy nie czułem
się tak samotny jak tego 31 sierpnia, patrząc w pociemniałe, pełne
niezrozumienia oczy Iero.
A
wtedy on się uśmiechnął. Ale nie pocieszająco, nie ze współczuciem. To był
uśmiech, jakim z grzeczności obdarza się staruszkę, która zaczepia cię na
przystanku i gada o pogodzie trochę od rzeczy. Jakim obdarza się obcego. I była
też w tym nutka rozczulenia, ale takiego, które kieruje się w stronę
szczeniaka, który nie radzi sobie jeszcze za dobrze i potyka się o własne łapki,
biegnąc do matki w oddali.
***
„To we mnie wrasta
Ze mnie wyrasta
I jest to we mnie
I poza mnie
A ja jestem weń”
Zaśmiał się z ulgą
I rzekł:
„Wariacie!”
– Przesadzasz,
Gee. Chyba masz zły dzień, chodź, przejdziemy się do centrum i kupimy fajki.
Przejdzie ci – mówił bez przekonania, by zapełnić czymś ciszę, bo tak naprawdę
nie wiedział, co się dzieje i jak to skomentować. A ja nie potrafiłem lepiej mu
tego wytłumaczyć i wiedziałem, że nie będę umiał nawet za milion lat. Obaj
zrozumieliśmy koniec, jaki wtedy nastąpił.
Niestety, każdy nas zrozumiał go na innych
płaszczyznach.
________________________
Zanim przeczytasz ten podpis, postaraj się zinterpretować ten tekst. Zazwyczaj w tym, co piszę, zawiera się jakieś ukryte znaczenie. Jakaś historia podwarstwowa. Zastanów się teraz, a ja zaraz opiszę ci w skrócie, co osobiście miałem na myśli.
Temat poruszony w tekście to narastająca choroba psychiczna, niezrozumienie dla otaczającego świata, kryzys tożsamości seksualnej i płciowej, wejście w dorosłość - które dopadają Gerarda znienacka i zupełnie go pokonują. Zamknął się on w tym swoim wakacyjnym świecie, w swoim bezpiecznym miejscu, ale kiedy zrozumiał, że krzaki nie będą go już kryć i musi ruszyć dalej, okazało się to dla niego druzgoczące. W dodatku bardzo ważną kwestią jest tu brak osoby, z którą mógłby porozmawiać - Frank okazuje się nie rozumieć problemu, Frank posiada inną mentalność, inną dojrzałość.
Możecie to potraktować dosłownie, jako przenośnię albo w ogóle po swojemu.
Ja w sprawie tego czerwonego na górze. Nie wiedziałam gdzie napisać, więc stwierdziłam, że spróbuję w komentarzu. Chyba, że trafiłam. I że to już nie aktualne.
OdpowiedzUsuńprzepraszam, nie wchodziłem za bardzo na tego bloga. napisz do mnie proszę na maila zellie@interia.pl, jeśli to przeczytasz!
Usuń