Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

sobota, 25 marca 2017

Jest to we mnie

SOUNDTRACK OBOWIĄZKOWY!!! - "JEST TO WE MNIE" COMY:
https://www.youtube.com/watch?v=Y-bJVfkDESI





Za szeregami kikutów wyschniętej trawy i chwastów,
Za rozłożystym i wysuszonym krzakiem malin,
Leżała piaszczysta, musztardowa droga,
Po której co raz to przechodzili w jedną lub drugą stronę ludziska.

To było nasze bezpieczne miejsce.
Gąszcze malin wydawały się zbyt prozaiczne, zbyt oczywiste, by ktokolwiek zwrócił na nie uwagę, by ktokolwiek przywiązał do nich wagę, by ktokolwiek pomyślał, że możemy tu być. I to był jeden z piękniejszych aspektów mojego życia, to wewnętrzne ciepło na myśl o bezpieczeństwie, jakie zapewniało nam to miejsce. Te sekrety, które bez obaw mogliśmy wypowiadać.
Te krzaki malin nigdy nas nie oceniały. Nie robiły tego, gdy zaczęliśmy przychodzić tu jako przyjaciele i nie robiły wraz z pierwszymi pocałunkami, jakie zostały odbyte w tym ciemnozielonym zagajniku. Tu kryły nas cienie, kryły nas malinowo-żółte owoce, które były kwaśne i niewyrośnięte, bo nikt nie podlewał tego zapomnianego miejsca. Tu kłuła nas ostra, dzika trawa – zemsta za pety, jakie nieustannie na niej zostawiliśmy. Zawsze myślałem, że to niewdzięczne traktować nasz azyl w ten sposób, dlatego raz w miesiącu starannie wyłuskiwałem przypalone filtry papierosów spomiędzy źdźbeł i wyrzucałem je do właściwego kosza. Frank się śmiał, och, zaśmiewał się do rozpuku i zdawałem sobie sprawę, że w końcu zaczął robić to umyślnie, ponieważ miałem w zwyczaju tłumić jego chichot długimi, mokrymi pocałunkami. Padaliśmy potem w te krzaki, ja na nim okrakiem, on pode mną, drżący i miękki, zostawiający malinki na mojej szyi, obojczykach.
– Patrz na niego. Tego w niebieskich spodniach.
Był niedzielny poranek i pędziły tędy zastępy chrześcijan, śpieszące na mszę, której nie rozumieli, z której nie czerpali, na którą szli z przyzwyczajenia.
– Co z nim? – zapytałem łagodnie, obserwując faceta spomiędzy poskręcanych gałązek. Miał napuchniętą twarz robotnika, z dużym nosem i świńskimi oczkami.
– Bije swoją żonę. Wiem, bo mieszka dwa domy dalej. Raz ta kobiecina wybiegła na ulicę i biegła, biegła daleko, a łzy ciekły jej strumieniami. Ciekawe, co na to jego Bóg.
Pokiwałem głową z gorzkim zrozumieniem. Parszywiec. Toksyczny prosiak.
– Mam nadzieję, że uda jej się wyrwać spod jego spękanych łap.
Frank skinął, dmuchnął dymem mentolowego papierosa prosto w moją twarz, a potem złożył delikatny pocałunek na moim karku.

****

Za tymi krzakami, na kocu w kratę, w gorącym słońcu sierpnia,
W tym cholernym niedzielnym upale leżałem i miałem cię obok,
A kiedy lekko unosiłem głowę, mogłem zobaczyć
Opalone łydki, zakurzone spodnie musztardowe
Łeb wielkiego psa co dyszał i widziałem,
Lecz oni nas widzieć nie mogli.

Czasem przychodziliśmy tu z psem Franka, a on bezczelnie kładł się między nami i wywalał różowy język, który wyglądał jak plaster szynki. Peppers był spokojny i skupiony, zdawał się wysłuchiwać uważnie naszych rozmów i żałować, że nie może brać w nich udziału. Był to pies wielki i mądry, wilkowata przybłęda odratowana przez niego, bez jednej łapy. On wiedział, że jestem kocią osobą – ja po prostu wiedziałem, że on wie – ale nie miał mi tego za złe. Lizał mnie po dłoni i po policzkach tym szynkowym ozorem i walił przy tym szczęśliwym ogonem na wszystkie strony, a ja mu wybaczałem, bo wiedziałem, że Frank go kocha. A jeśli on kogoś kochał to znaczyło, że ta osoba jest dobra.
– Ej, bo będę zazdrosny – rzucił sztucznie obrażonym tonem, gdy psisko łasiło się do mnie w poszukiwaniu atencji. Pokazałem mu język i Peppers właściwie tez to robił, tyle że z sierpniowego gorąca, a nie kpiny. Frank szturchnął mnie w bok i przysięgam, że pies spojrzał na niego jak na idiotę. – Jebana zmowa przeciwko mnie!
W te gorące popołudnia Iero często nosił takie swoje ohydne musztardowe spodnie, bo twierdził, że promienie słoneczne się ich nie imały, myśląc, że są już wystarczająco napromieniowane. Ale znoszone trampki i biała koszulka z logo Black Flag, no i te otarcia na kolanach – to w jakiś sposób sprawiało, że jego strój nie wyglądał źle, a wręcz przeciwnie.

****

Skrojony z miękkich części biały łuk podbrzusza lśnił
Triumfalny i śpiewał hymn wewnętrznych twoich krain

Kiedy w końcu zdejmował T-shirt i układał się na plecach, z rękami za głową, wyglądał po prostu seksownie i tak go w tamtych chwilach pragnąłem, że czasem krzaki malin były świadkami rzeczy, których żaden krzak nie powinien doświadczać.
Szybko przekonaliśmy się jednak, że seks w plenerze nie jest zbyt dobrym rozwiązaniem i przenieśliśmy się z tymi sprawami do sypialni. Wiedziałem, że Frankowi nie przeszkadzałoby zrobienie tego nawet w publicznym kiblu i zawsze śmiałem się, że jest jak królik na wiosnę.
Z perspektywy czasu myślę, że może dałem mu się trochę wykorzystywać. Widzisz, Iero nie do końca sprawiał takie wrażenie, ale w przeszłości mógł zaliczyć wszystko, co się ruszało. No, i co było człowiekiem. Ustabilizował się dopiero przy mnie, pozwoliłem mu wybudować związek  z silnych fundamentów przyjaźni, trochę się przy mnie uspokoił.
Czasem jednak wydawało mi się, że tęskni za tym, czym kiedyś było jego życie. Ignorowałem tę myśl i zastąpiłem ją słońcem i krzakami malin.

****

Krzątanina świerszczy i tuż przy uchu twój oddech
Dźwięki ostro wycięte i osadzone w ciszy jak w pierścionku ze szkiełkami
Który kupiłem ci wcześniej i z których już jedno wypadło,
A inne żółte, niebieskie na brudnym paluszku od malin
W tej ciszy wrzynały się w pamięć.

Kiedyś kupiliśmy sobie nawzajem takie dwa kiczowate pierścionki z automatu, które powoli się rozpadały i to była jedyna niema obietnica, jaką kiedykolwiek sobie złożyliśmy.
Wieczorami Frank brał ze sobą w nasze krzaki gitarę i tworzyliśmy najpiękniejszą improwizowaną muzykę, słyszalną tylko dla nas, koło tej mało uczęszczanej ulicy. Za nami rozpościerał się lasek, no a wokół nas te krzaki. Śpiewałem z serca i on grał z serca – przynajmniej tak mówią, że jak się coś robi szczerze, to pochodzi z tego pompującego krew organu.
– Gówno prawda – mruknąłem raz w środku piosenki, aż zdziwiony chłopak przestał grać. – To nie idzie z serca. To idzie z jakichś zarośniętych i zawiłych fragmentów umysłu, duszy.
– To idzie ze środka. Z samego środka, z tego tornada wewnątrz nas.
– Z tego lśniącego pyłu gdzieś daleko z tylu głowy.
– Z tych malin, Gerard, które przeżyły z nami wszystko.
Obaj pokiwaliśmy głowami, a potem długo patrzyliśmy w gwiazdy. Tego wieczoru postanowiłem, że muszę nauczyć się odnajdywać gwiazdozbiory na ogromnym, granatowym nieboskłonie i znaleźć punkt zaczepienia również tam, w próżni.

****

W twoją się właśnie pierś zapadły
Dzwony Jasnogórskiej.
Ogromnej stali dźwięk,
Skondensowany metaliczny chrzęst
Co wyrżnął był
Po schodach południa w tę otchłań

Frank wyglądał zwyczajnie dobrze, leżąc na plecach na moim łóżku i przeglądając nowy komiks o Wolverinie. Od czasu do czasu rzucał jakieś kąśliwe komentarze na temat jego treści. Nie darzył komiksów bezgraniczną miłością, tak jak ja to miałem w zwyczaju. Wspierał mnie jednak w tworzeniu ich, doradzał w prototypach kontrowersyjnych, oprószonych mrokiem postaci, a nawet podsuwał fabuły takie, jakie tylko Frank mógł wymyślić.
– Patrz. Wampir-skater. Taki w dużej bluzie i adidasach. Zawsze ze słuchawkami na uszach. Widzisz to? Czujesz? I ma przyjaciela, on może być na przykład wróżką, czy tam wróżkiem. I on jest takim typowym gejem, wiesz, stereotypowym, nosi brzoskwiniowe cienie do powiek i idealne kreski z eyelinera. Widzisz to? Bo ja widzę. A ich arcywrogiem jest czarnoksiężnik, prezydent miasta, zupełnie konserwatywny pryk, czerwony na gębie i z tandetnymi blond włosami.
- Aha! I on jest ghulem – podłapywałem w pewnym momencie. – Zamienia się w niego na własne życzenie. Tępi inne istoty magiczne i chce zostać prezydentem kraju, aby mieć je wszystkie we władaniu.
- Tak! A tamci stają mu ciągle ością w gardle, bo nie godzą się na jego terror.
- Pokonują go?
Uśmiechał się wtedy z przekąsem:
- To ty tu jesteś komiksopisarzem.

****

Widziałem wilgotny bolesny niemy załom cienia
Skąd wyłaniały się przeciwne rzeczy
W naszych małych piersiach przecież jeszcze zmieszane razem

Żaden z nas nigdy nie śmiał powiedzieć, że jesteśmy dorośli. To wydawało się nierealnym bluźnierstwem w spękanych ustach. Trucie się tytoniem i powolny pijany seks w soboty, kiedy któryś z nas miał wolny dom – to nie była dorosłość. Nie chcieliśmy, żeby była. Dorosłością nie było to, że właśnie skończyłem szkołę, a Frank zaczynał po wakacjach jedenastą klasę; nie były dojrzałe i głębokie teksty piosenek, które tworzyłem; nie były skomplikowane melodie autorskie Franka na gitarze. Dorosłością nie była miłość. W gruncie rzeczy, byliśmy szczeniakami.
W tym wszystkim jeszcze była taka doza poznawania siebie nawzajem. Jakaś niepewność w każdym ruchu, w każdym złączeniu się ust, w każdym tańcu języków i w każdym pchnięciu.
Moje myśli samobójcze też były szczeniackie. Były nieskomplikowane i pchały mnie prosto w dół, pochodziły z centrum wszechświata, z powietrza dookoła mnie.
Wakacje mijały nam tak leniwie. Dni spędzaliśmy na malinach; na oglądaniu filmów o superbohaterach, horrorów; na graniu na konsoli u mnie w domu („Oszukujesz, nigdy nie mówiłeś, że są do tego kody!”); słuchaniu muzyki, pokazywaniu sobie nawzajem nowych wykonawców; moich wędrówkach z obrzeży Belleville, gdzie mieszkałem, do centrum, gdzie mieszkał Frank.
– Wejdź, Gee! – usłyszałem gdzieś z wnętrza domu po tym, jak cierpliwie nacisnąłem dzwonek do drzwi trzy razy pod rząd. Peppers chciał przekrzyczeć Franka, który widocznie był zbyt zajęty, by po mnie zejść. Albo po prostu właśnie go obudziłem. No cóż, była dopiero trzynasta, no i były wakacje. Wzruszyłem ramionami i wszedłem do środka.
Psisko zastygło i przez sekundę wpatrywało się we mnie piwnymi ślepiami, z płatkami wilgotnego nosa poruszającymi się ciekawsko.
– Hej, chłopie – wymruczałem i Peppers natychmiast mnie rozpoznał. Podrapałem go po plecach, kiedy doskoczył do mnie – miał tam takie miejsce, które uwielbiał mieć drapane i śmiesznie machał wtedy tylną łapą.
Wszedłem na górę z psem podążającym za mną wiernie.
– Gdzie cię wywiało, Iero?! – Rozejrzałem się po korytarzu.
– Łazienka.
Młodszy stał przy lustrze i z największym skupieniem golił twarz, mając na niej dwa razy więcej pianki, niż to było potrzebne. Kiedy mu to wypomniałem, ale burknął tylko, że ostrożności nigdy za wiele.
Uniósł dłoń i poklepał mnie po twarzy w przywitaniu, nie odrywając wzroku od lustra.
– Frajer z ciebie, Iero.
Pokazał mi język, gdy usiadłem na wannie.
Nie mieliśmy planów na ten dzień – ot, przepełniony leniwym majaczeniem sierpniowy dzień, długi i gorący. Właściwie od kilku dni odczuwałem apatię jeszcze większą niż zwykle, dlatego najchętniej przeleżałbym następne paręnaście godzin w łóżku, słuchając Pixies i Bowie’ego.
– Już nie udawaj, że masz co golić – westchnąłem z niecierpliwością, gdy mijały konkretne minuty. Właściwie prawda była taka, że na pewno miał co golić więcej ode mnie, ale nie był to dla mnie jakikolwiek powód do wstydu. W te wakacje udało mi się wreszcie dojść do porozumienia z samym sobą i zaakceptowałem w dużym stopniu swoją androgeniczną naturę.
Cholera, coraz częściej zakładałem te bardzo obcisłe spodnie i „pedalskie”, jak to nazwał Frank, koszulki. Czerwony cień lub eyeliner stały się już nieodłącznym elementem mojego wyglądu. Wiem, że Iero to w pewien sposób kręciło – ten kobiecy pierwiastek mojej osoby. Bo on uwielbiał wszystko, co nie było identyczne jak on sam, uwielbiał poznawać nowych ludzi, nowe osobowości. A ja w swoich rurkach i makijażu z całą pewnością różniłem się od chłopaka w luźnych spodniach z dziurami na kolanach, trampkach i koszulkach z zespołami. Podobało mi się, jak dopełnialiśmy się w tej relacji. Rzadko było nam nudno.
To wszystko było jeszcze w mojej piersi pomieszane, zwinięte w kulkę. Sprawa mojej seksualności, sprawa płci, sprawa wyglądu. Wymęczony życiem i chory psychicznie, nie poświęcałem wiele na rozmyślanie o tych rzeczach.
Chyba miałem jeszcze czas. No nie?

***

Aż tam z oddali, z wątłego środeczka – echo
wzbiło się, wzmogło i strzeliło łkaniem,
Wybiło, rzygnęło, wybuchło na zewnątrz.
Z nim ten chłód i ten szloch i pytanie,
Gdy trząsł się zły nade mną,
Dlaczego tak płaczesz, kochanie?

Szlochałem u jego stóp, podciągając kolana pod brodę.
To uczucie bezbrzeżnego nieszczęścia, które nagle ze mnie wyzionęło – nie wiem, kiedy zdążyło powstać, kiedy zdążyło skumulować się do tego stopnia. Nie wiem, skąd pochodziło.
Nie rozumiałem tego świata, nie rozumiałem swoich uczuć, nie rozumiałem swojej tożsamości. Bałem się, bałem się o swoją przyszłość, bo byłem zbyt słaby, by poradzić sobie w dorosłym życiu. Gdzieś w głębi duszy zatrzymałem się na początku wakacji w krzakach malin i między złotymi łanami zboża, zatrzymałem się z ustami na szyi Franka.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień sierpnia. A trzeba przyznać, że wakacje te były piękne i pełne. Do tego stopnia, że puszczałem mimo uszu uwagi matki, która nalegała, bym zastanowił się nad przyszłością, bym przysiadł z nią na chwilę. Na pytania o studia wzruszałem ramionami. I dlatego w tym ostatnim dniu sierpnia nagle boleśnie dotarło do mnie, że skończyłem edukację, że nie mam punktu zaczepienia, że nie wiem, co dalej.
Męczyło mnie to przez cały dzień i chyba właśnie wtedy dojrzało do tego punktu kulminacyjnego, do apogeum cierpienia niczym w środkowych trenach Kochanowskiego.
Więc wyłem na podłodze u Franka w ten ciepły wieczór, nie będąc w stanie spojrzeć w jego zdziwione miodowe oczy, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie sensownego zdania, nie potrafiąc wcale opisać mojego cierpienia, ujmującego zagubienia w życiu.
– Dlaczego tak płaczesz, kochanie?
Jego głos wydawał się być poirytowany. Na tyle, że wyrwał mnie z amoku, kiszki przestały mi się skręcać i zapętlać same w sobie. Uniosłem wzrok i jego spojrzenie mnie przeraziło. Było znudzone. Jesteś znudzony. Oczywiście, że jesteś, bo każdy dookoła przeczuwał, że to się wydarzy. Że dotknę dna i z kulą u nogi nie wydostanę się już na powierzchnię. Jak mogłem tego nie zauważyć?
Jakież to było oczywiste.

***

A ja zapadłem się mocniej jeszcze
Skręciłem w literkę es
Skręciłem w znak zapytania
Kolana skuliłem wciągnąłem pod pierś
Rękami objąłem kolana
I wyłem jak pies
„Przepraszam, kochany, przepraszam,
Bo nagle poczułem, że tracę
Że nie mam już tego ze sobą
Upadłem, kochany, w cień,
Ten, w którym wszystko się miele
Ten, w którym wszystko się splata”


Ze łzami wysychającymi na policzkach próbowałem opisać to, jak się czuje. Frank nabrał chyba trochę cierpliwości, przyprowadził psa. Peppers lizał mnie po twarzy i wpychał głowę pod moją pachę, i miałem dogłębne wrażenie, że przejmuje się on moim losem bardziej niż jego właściciel.
– Wiesz, że nigdy sobie nie radziłem ja… Nie potrafiłem się odnaleźć w tym wszystkim. Nigdy nie miałem planów na przyszłość, często się z tego śmialiśmy, ale Frank, och Frank, ty masz jeszcze tyle czasu, Frank. A te wakacje dały mi poczucie takiej nieskończoności, ciągnęły się jak miód ze słoika, jakby miały trwać wiecznie. Widzisz, wrócisz do szkoły i będziesz dalej starał się zdobywać dobre oceny i realizować swoje plany, a ja? Co ja mam teraz zrobić? Jakbym szedł do tej pory wąskim korytarzem, opierając się dłońmi o jego ściany, ale teraz one zniknęły, nie mam punktu zaczepienia, rozumiesz? Zostałem sam. Ale jest coś więcej…


„I wiedz, że nie chodzi o ciebie,
Lecz o coś co wykracza,
To wielkie kochany w środku
Czego… nie umiem nazwać”

***

Próbowałem to ubrać we wszystkie możliwe metafory, próbowałem powiedzieć wprost, ale mrok, dziwne ciemnofioletowe macki tkwiące we mnie, długie na sześć stóp – tego nie dało się opisać. Brak przyszłości, jaki mi nagle zaczął doskwierać, był obezwładniający i bezkresny. Tak bezkresny, jak bezkresne miały być te wakacje, na których koniec się nie przygotowałem.
Próbowałem powiedzieć mu, że to nie jego wina, że kocham go, że dawał mi najwięcej szczęścia w ostatnich miesiącach. Coś było w jego twarzy, coś cały czas w niej było, jakaś informacja, że straciliśmy właśnie wszystkie punkty zaczepienia w sobie nawzajem. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem się tak samotny. Nigdy nie czułem się tak samotny jak tego 31 sierpnia, patrząc w pociemniałe, pełne niezrozumienia oczy Iero.
A wtedy on się uśmiechnął. Ale nie pocieszająco, nie ze współczuciem. To był uśmiech, jakim z grzeczności obdarza się staruszkę, która zaczepia cię na przystanku i gada o pogodzie trochę od rzeczy. Jakim obdarza się obcego. I była też w tym nutka rozczulenia, ale takiego, które kieruje się w stronę szczeniaka, który nie radzi sobie jeszcze za dobrze i potyka się o własne łapki, biegnąc do matki w oddali.

***

„To we mnie wrasta
Ze mnie wyrasta
I jest to we mnie
I poza mnie
A ja jestem weń”

Zaśmiał się z ulgą
I rzekł:
„Wariacie!”

– Przesadzasz, Gee. Chyba masz zły dzień, chodź, przejdziemy się do centrum i kupimy fajki. Przejdzie ci – mówił bez przekonania, by zapełnić czymś ciszę, bo tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje i jak to skomentować. A ja nie potrafiłem lepiej mu tego wytłumaczyć i wiedziałem, że nie będę umiał nawet za milion lat. Obaj zrozumieliśmy koniec, jaki wtedy nastąpił.
 Niestety, każdy nas zrozumiał go na innych płaszczyznach.


________________________
Zanim przeczytasz ten podpis, postaraj się zinterpretować ten tekst. Zazwyczaj w tym, co piszę, zawiera się jakieś ukryte znaczenie. Jakaś historia podwarstwowa. Zastanów się teraz, a ja zaraz opiszę ci w skrócie, co osobiście miałem na myśli.
Temat poruszony w tekście to narastająca choroba psychiczna, niezrozumienie dla otaczającego świata, kryzys tożsamości seksualnej i płciowej, wejście w dorosłość - które dopadają Gerarda znienacka i zupełnie go pokonują. Zamknął się on w tym swoim wakacyjnym świecie, w swoim bezpiecznym miejscu, ale kiedy zrozumiał, że krzaki nie będą go już kryć i musi ruszyć dalej, okazało się to dla niego druzgoczące. W dodatku bardzo ważną kwestią jest tu brak osoby, z którą mógłby porozmawiać - Frank okazuje się nie rozumieć problemu, Frank posiada inną mentalność, inną dojrzałość.
Możecie to potraktować dosłownie, jako przenośnię albo w ogóle po swojemu.

2 komentarze:

  1. Ja w sprawie tego czerwonego na górze. Nie wiedziałam gdzie napisać, więc stwierdziłam, że spróbuję w komentarzu. Chyba, że trafiłam. I że to już nie aktualne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przepraszam, nie wchodziłem za bardzo na tego bloga. napisz do mnie proszę na maila zellie@interia.pl, jeśli to przeczytasz!

      Usuń