Bandit
Lee Way była bardzo dobrym dzieckiem.
Lindsey
Ann Way była bardzo dobrą małżonką.
Więc
dlaczego teraz uciekał? Więc czemu wsiadł w tę taksówkę, dzierżąc w ręku
notatnik z czarną okładką, polegając jedynie na skórzanej kurtce i kilku
miedziakach w kieszeni? Dlaczego powiedział „Na Willow Avenue, proszę pana”?
Dlaczego usadowił się w śmierdzącym starością fotelu, pozwalając, żeby jego
spodnie przesiąkły brudem? Dlaczego oparł czoło o szybę i przełykał łzy?
Dlaczego zaciskał pięści, by nie wybuchnąć szlochem?
Dlaczego?
Za oknem
padał deszcz. To nie był zwykły deszcz. Ten przesiąknięty był cierpieniem i
niemą nostalgią. Patrzył na ludzi z parasolami i zdał sobie sprawę, jak
cholernie musieli być szczęśliwi. Wolni i niezależni.
Podczas
gdy on żył w klatce zobowiązań. W klatce ograniczeń. W klatce uzależnień. Miała
kraty z platyny i wiedział, że jest tylko jeden sposób, żeby się z niej
wydostać. Bo ona każdego dnia była coraz solidniejsza. Im więcej osiągał, im
bardziej próbował korzystać z życia, tym mocniej ona go uziemiała. Teraz była
tak ciasna, że jej ściany wpijały się w jego ramiona.
A lata
mijały. Mijały zbyt szybko.
Po to
farbował włosy. Nie chodziło o komentarze fanów na forach i nie chodziło o
kryzys wieku średniego, jak podejrzewali poniektórzy. To był jeden mały wyraz
buntu, na jaki mógł się zdobyć.
Spoglądał
wtedy w lustro i mówił:
–
Gerard, ty pieprzony wampirze. Wyglądasz dziś inaczej niż wczoraj, wiesz?
Ale miał
coraz więcej zmarszczek do zamaskowania. Miał coraz więcej siwych włosów. Gdyby
pokazał się ludziom bez makijażu i farby, nie poznaliby go, był pewny.
Bo
Gerard Way był tylko mężczyzną. Był tylko mężczyzną, który coś osiągnął. Był
mężczyzną, który dostawał listy z wyznaniami miłosnymi od trzynastolatek. Był
mężczyzną, który przecież miał już dziecko i żonę. Był mężczyzną, który
potrafił śpiewać, pisać piosenki i rysować. I był mężczyzną wielbionym przez
miliony.
Ale, do
jasnej kurwy, nadal pozostawał człowiekiem.
I miał
rzucić to wszystko, zmyć makijaż, farbę do włosów, założyć dres i wsiąść w
najbliższy samolot do Kalifornii. Wiedział jednak, że to niczego by nie
załatwiło. To nie rozwiązałoby jego problemów. Nagłówki gazet trąbiłyby o
tajemniczym zniknięciu Gerarda Waya z My Chemical Romance. A on siedziałby na
słonecznej plaży, nękany wyrzutami sumienia.
Aż w
końcu zrozumiał, że jest tylko jeden sposób, by to zakończyć.
Wysiadł
pod znajomym domem na spokojnym osiedlu. Wierzbowe Osiedle – tak na nie mówili.
Pewnie, gdyby ktoś się uparł, znalazłby tu więcej sław, niż jeden Frank Iero,
mieszkający z żoną i dziećmi w przytulnym domku.
Ale
Gerard zmierzał właśnie do niego i doskonale zdawał sobie sprawę, co ma się
stać w przeciągu następnej godziny. Może nawet niecałej, gdy wszystko pójdzie
sprawnie.
Nie
chciał płakać. Był dorosłym człowiekiem. Tak. Był cholernie dorosłym
człowiekiem i nie miał zamiaru płakać. Zacisnął zęby i wyjął z notatnika
złożoną na cztery kartkę papieru.
Podszedł
do okna domu. Zobaczył kuchnię. Jasną i pełną miłości. Cherry i Lily siedziały
przy stole i z uśmiechami na okrąglutkich buźkach rysowały coś kredkami. Gerard
przeniósł wzrok wyżej i z tyłu zobaczył Franka i Jamię. Iero coś powiedział,
śmiejąc się. Kobieta uśmiechnęła się i cmoknęła go w usta.
W
Gerardzie zawrzała zazdrość.
Nieważne,
uspokoił się w myślach. Zaraz z tym skończymy.
Zapukał
do drzwi, nie przejmując się deszczem ściekającym po twarzy. Było mu cholernie
zimno, ale zupełnie to ignorował. Zaraz to wszystko się skończy. Będzie tylko
ciemność. I wampiry. I mnóstwo wampirów.
Otworzył
mu Frank.
Gerard
poczuł to samo, co czuł za każdym razem, gdy widział przyjaciela. Te dziwne
motylki w żołądku i ściskanie w sercu. Zauważył, że Iero jest zaskoczony jego
wizytą i poczuł chorą satysfakcję.
I coś
jeszcze. Gwałtowny impuls, ale zdusił go w sobie.
– Gee.
Cześć, stary. Co ty tu robisz?
Jego
miłość do Franka nigdy nie osłabła. Teraz przypomniał sobie ciepło jego ust i
miękkość włosów. Banany na twarzach, kiedy pieprzyli się w łóżku Boba. To było
wtedy takie właściwe. Niech sobie mają Frerarda.
– Stoję
i moknę – odpowiedział cicho. Frank, jakby lekko zawstydzony, odsunął się na
bok, by wpuścić przyjaciela do środka. Ten jednak pokręcił wolno głową. – Nie,
nie. Ja tylko na chwilę. Chciałem...
– Wujek
Dzielald! – usłyszał gdzieś z głębi domu. Dziewczynki podbiegły do niego, za
nimi z kuchni wyszła Jamia.
–
Chodźcie tu, bo się przeziębicie! Cześć, Gerard. Wchodzisz, albo wychodzisz.
Jamia.
Jak zwykle bezpośrednia i zdecydowana. Tak bardzo jej nienawidził. Tak bardzo
nienawidził jej za to, że odebrała mu Franka. Nawet w tej chwili miał ochotę
wydrapać jej oczy i wyciąć serce. Powstrzymywał go jedynie fakt, że Frank –
jego jedyna miłość – chyba naprawdę ją kochał.
–
Przepraszam. Już się wynoszę. Dobranoc, dziewczynki. Dobranoc, Jamia.
Pozdrówcie małego Milesa. Trzymaj. – Wcisnął Frankowi w rękę kartkę, odwrócił
się na pięcie i odszedł szybkim krokiem.
Nie miał
Frankowi za złe, że ułożył sobie życie bez niego. W końcu to Gerard powiedział
mu „żegnaj, skarbie”. Bo myślał wtedy, że dorósł do prawdziwego związku. Z
kobietą. Z dojrzałą kobietą.
Jak się
okazało, to Frerard był dojrzałym związkiem.
Teraz
już nie da się zmienić. To koniec.
Wiedział,
gdzie zmierza. Niedaleko znajdował się most z bardzo niską barierką. Miał tylko
nadzieję, że nigdy nie znajdą jego ciała. Niech zginie marnie, tak jak marne
było całe jego życie.
Przypomniał
sobie wszystkie kłótnie z Lindsey. I przypomniał sobie, jak powiedział do niej
rano „wychodzę”, chociaż już nigdy miał nie wrócić. Jak powiedział do małej
Bandit: „Bądź dzielną następczynią tatusia, truchełko”. Oczami wyobraźni
zobaczył ją – przefarbowaną na czerwono, wyjącą do mikrofonu i pokazującą
środkowego palca do kamery. Szkoda, że nie dane mu będzie tego zobaczyć.
Nie
wahał się, ani nie myślał za dużo. Z każdą sekundą wątpił trochę bardziej, więc
musiał się śpieszyć. Decyzja podjęta.
– GERARD!
Czyli
się zaczyna.
Puścił
się biegiem. Dzikim sprintem pruł przed siebie, jak nigdy. Nieliczni ludzie,
których mijał, omiatali go przeciągłymi spojrzeniami. Ignorował je. Już za
chwilę nastąpi koniec całej tej błazenady.
Obejrzał
się przez ramię, śmiejąc się dziko. Frank biegł za nim w podkoszulku i
dżinsach. Boso, z wyrazem czystego przerażenia na twarzy. Trzymał się dziesięć
kroków za nim, oboje byli zdeterminowani.
Wbiegł
na most – był na tyle nieuczęszczany, że wlókł się nim tylko jeden stary fiat.
Tym lepiej. Nie chciałby wywołać szumu wokół swojej śmierci. Przebiegł jeszcze
parę kroków, po czym zatrzymał się gwałtownie, opierając o barierkę.
Przeniósł
spojrzenie na Franka, który był tuż-tuż. Zaśmiał się histerycznie. Udał, że
przechyla się przez barierkę, Iero krzyknął głucho.
Gerard
pozwolił, by przyjaciel go dopadł i kurczowo objął ramionami. Chciał poczuć
jego bliskość ostatni raz, nim pochłoną go odmęty.
– Nie
rób tego. Nie rób tego. Nie rób tego – szeptał gorączkowo Frank, próbując
odciągnąć Gerarda od barierki. – Nie rób tego. Dla mnie. Nie rób tego. Błagam,
Gerard, błagam.
Utkwił
spojrzenie wielkich oczu w oczach przyjaciela, nadal obejmując go mocno
ramionami. Gerard nawet przez chwilę się zawahał. Nie. Nie mógł się wahać.
–
Gerd... Gee... wyjedziemy... uciekniemy od tego wszystkiego... nie rób tego...
nie zostawiaj mnie...
Zaczął
wątpić w idealność planu samobójstwa. Teraz, patrząc w rozgorączkowane oczy
Franka, te cierpiące, proszące oczy... Pełne tęsknoty, stwierdził.
Ujął
jego twarz w drżące dłonie, bardzo delikatnie. Poczuł się tak, jak pięć lat
wcześniej. Kiedy nie byli do niczego zobowiązani. Kiedy byli wolni, tak wolni.
Złożył
subtelny pocałunek na jego wargach. To było nic w porównaniu do tego, co kiedyś
robili, ale nie o to chodziło. Kiedy Frank pogłębił pocałunek, mocniej
ściskając czerwonowłosego, wątpliwości Gerarda były już nie do zniesienia.
Rozchylił
wargi i pozwolił, by ostatni raz ich języki się złączyły. To było tak cholernie
właściwe.
Musiał
działać szybko i gwałtownie. Odepchnął od siebie mężczyznę z nieludzką siłą,
pchany adrenaliną która wzbierała w nim od rana. Wyślizgnął się z jego objęć i
poleciał do tyłu, wprost w ciemne, wzburzone deszczem odmęty.
Przez
ułamek sekundy, gdy balansował na barierce, zdążył wyszeptać: „Żegnaj, Frankie”.
Lot
wcale nie był długi, Gerard Way nie zdążył przemyśleć wszystkich swoich
życiowych błędów, jak robią to bohaterowie książek. Przypomniał sobie jedynie
treść listu do Franka, nim uderzenie w wodę pogruchotało mu kości i pozbawiło
przytomności.
W
lamentach wampirów bezwładne ciało opadło na dno.
Droga
miłości mojego życia,
Franku
Anthony Iero,
nie
chciałbym, żeby to wszystko zabrzmiało zbyt dramatycznie. Obawiam się, że
jednak zabrzmi. Zanim przejdziemy do sedna, dam sobie chwilę czasu na ucieczkę.
O ile będzie Ci się chciało gonić takiego pojebańca.
Kiedyś
życie było tak cholernie prostsze. Mogliśmy robić, co dusza zapragnie, nikt nie
wcinał się do naszych spraw. A teraz oni wszyscy zabili naszą wolność.
Przepraszam.
Tak cholernie żałuję teraz tego, co Ci zrobiłem. Nie powinienem był tego
kończyć. To, co nas połączyło, było najpiękniejszym uczuciem, jakie mnie
kiedykolwiek spotkało. I wiem, że skrzywdziłem Cię bardziej, niż kogokolwiek
innego na świecie. Ale tym samym skrzywdziłem też siebie.
Gdybym
wtedy nie powiedział „to koniec”, może dzisiaj oglądalibyśmy maraton horrorów
na kanapie w Twoim domu. Siedzielibyśmy na kanapie i karmiłbyś mnie popcornem,
nie? To by było zabawne, ze względu na to, że przecież oboje jesteśmy dorośli.
Pamiętasz
tamte czasy? Kiedy nic nas nie ograniczało? Cudowne. Chciałbym do nich wrócić.
Gdybym mógł cofnąć czas, wszystko inaczej by się potoczyło. Wyciągnąłbym cię na
środek sceny i oznajmił: „Hej, ludzie, to mój chłopak Frank”. Teraz jest już
jednak za późno.
Nie
chciałem cię krzywdzić. Naprawdę nie chciałem.
Kocham
cię, Frank. Kochałem od początku.
Jednak
już podjąłem decyzję. Która znów cię skrzywdzi. Może po to właśnie jestem –
żeby zadawać ból najbliższym. Nie pozwól, by media zrobiły z tego aferę, dobra?
To ostatnie, czego bym chciał.
Może od
początku było mi pisane zginąć w tak stosunkowo młodym wieku? Ha, ha.
A teraz
biegnij, albo powiedz „pieprz się”, Franku.
Jesteś
moim atakiem serca z włosami ufarbowanymi na czarno.
Twój na
zawsze
(chociaż
zawsze to względnie krótko),
Gerard.
Frank
nie zjawił się na pogrzebie. Za to na drewnianym postumencie spoczęły dwie
trumny.
Dwaj
przyjaciele, byli kochankowie, odebrali sobie życie tego samego dnia.
_____________________________
Boże, ja
nie wiem, co to ;-; Było pisane dawno temu, bo spoczywa w moim komputerze od
*zerka na datę* 3 grudnia. Głupie to, nie trzyma się kupy, błędów mi się nie
chciało sprawdzać. Taki łan-szot na rozgrzewkę. I spieprzyło akapity.
W
dodatku niedługo zorientujecie się, że wymyślanie tytułów to moja specjalność.
XD
I tak w
ogóle to zawsze gdy nie wiem, jak nazwać jakąś ulicę, nazywam ją Wierzbową
Aleją. Tak już zostało i Willow Avenue może dość często się pojawiać. :3
Aww, kocham cieęęę <3
OdpowiedzUsuńNiedługo ten blog będzie popularny, więc proszę szota z dedykiem dla mnie.
Z góry mówię, dozo arigato.
No niee, ja paczę, że jeden komentarz, już taki zaciesz, że ktoś się zainteresował, a to TYYY. ;__;
UsuńNie będzie popularny. :3
Ale dostaniesz szota. Nawet mam pomysł. xD
*foch forever*
UsuńJesteś wredna, czopie, moje uczucia zostały urażone >:U
Będzie popularny, masz 2 głosy na tak, a będzie ich więcej :)
OdpowiedzUsuńP.S. Cały szot - ryczing soł hard ;(
Oh, dziękuję ;___; Jezu, naprawdę, takie komentarze wiele dla mnie znaczą. <3
UsuńA moje już nic nie znaczą *nadal foch forever*
UsuńMałe pytanko - kiedy następny? :)
OdpowiedzUsuńŻebym to ja wiedziała. W tej chwili nie mam zbytnio dostępu do internetu i mam poważne zatwardzenie, jeśli chodzi o wenę. Postaram się zmotywować i w ciągu dwóch tygodni coś wrzucić. ._.
UsuńW ogóle miło, że ktokolwiek się interesuje.
Jezuu! Jakie to było piękne, aż się wzruszyłam! ;__; :D Jak na tak młodą osobę piszesz bardzo dorośle i poprawnie. Nie to, że się popłakałam czy coś (BO JA NIE PŁACZĘ NIGDY...), ale ogromnie mnie to wzruszyło i ścisnęło za gardło, serce i Bóg wie co jeszcze o.O
OdpowiedzUsuńWhatever, bardzo Ci dziękuję, że skomentowałaś moje postu na blogu, bo pewnie nie trafiłabym na tak pięknego bloga jakiego prowadzisz. Życzę Ci dużo weny i lecę czytać bloga dalej. Bye! <3
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńEj no piękne ;; Cholernie się wzruszyłam ;; No kurde no, normalnie mam łzy w oczach ;; Piękne!
OdpowiedzUsuńMxMS: Cholera jasna, a miałam nie popadać w odmęty Frerarda. Z Mattem i Mello też zaczęło się od polskiego bloga... Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona pisownią i wgl poziomem. Po 13 latach nie tego się spodziewałam, przepraszam ;) Bardzo smutne, bardzo pięknie napisane. Emocjonalne. To, co lubię najbardziej <3
OdpowiedzUsuńO matko moja, idę czytać dalej ;-; xD
OdpowiedzUsuń