Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

wtorek, 28 maja 2013

that last letter.


Bandit Lee Way była bardzo dobrym dzieckiem.

Lindsey Ann Way była bardzo dobrą małżonką.

Więc dlaczego teraz uciekał? Więc czemu wsiadł w tę taksówkę, dzierżąc w ręku notatnik z czarną okładką, polegając jedynie na skórzanej kurtce i kilku miedziakach w kieszeni? Dlaczego powiedział „Na Willow Avenue, proszę pana”? Dlaczego usadowił się w śmierdzącym starością fotelu, pozwalając, żeby jego spodnie przesiąkły brudem? Dlaczego oparł czoło o szybę i przełykał łzy? Dlaczego zaciskał pięści, by nie wybuchnąć szlochem?

Dlaczego?

Za oknem padał deszcz. To nie był zwykły deszcz. Ten przesiąknięty był cierpieniem i niemą nostalgią. Patrzył na ludzi z parasolami i zdał sobie sprawę, jak cholernie musieli być szczęśliwi. Wolni i niezależni.

Podczas gdy on żył w klatce zobowiązań. W klatce ograniczeń. W klatce uzależnień. Miała kraty z platyny i wiedział, że jest tylko jeden sposób, żeby się z niej wydostać. Bo ona każdego dnia była coraz solidniejsza. Im więcej osiągał, im bardziej próbował korzystać z życia, tym mocniej ona go uziemiała. Teraz była tak ciasna, że jej ściany wpijały się w jego ramiona.

A lata mijały. Mijały zbyt szybko.

Po to farbował włosy. Nie chodziło o komentarze fanów na forach i nie chodziło o kryzys wieku średniego, jak podejrzewali poniektórzy. To był jeden mały wyraz buntu, na jaki mógł się zdobyć.

Spoglądał wtedy w lustro i mówił:

– Gerard, ty pieprzony wampirze. Wyglądasz dziś inaczej niż wczoraj, wiesz?

Ale miał coraz więcej zmarszczek do zamaskowania. Miał coraz więcej siwych włosów. Gdyby pokazał się ludziom bez makijażu i farby, nie poznaliby go, był pewny.

Bo Gerard Way był tylko mężczyzną. Był tylko mężczyzną, który coś osiągnął. Był mężczyzną, który dostawał listy z wyznaniami miłosnymi od trzynastolatek. Był mężczyzną, który przecież miał już dziecko i żonę. Był mężczyzną, który potrafił śpiewać, pisać piosenki i rysować. I był mężczyzną wielbionym przez miliony.

Ale, do jasnej kurwy, nadal pozostawał człowiekiem.

I miał rzucić to wszystko, zmyć makijaż, farbę do włosów, założyć dres i wsiąść w najbliższy samolot do Kalifornii. Wiedział jednak, że to niczego by nie załatwiło. To nie rozwiązałoby jego problemów. Nagłówki gazet trąbiłyby o tajemniczym zniknięciu Gerarda Waya z My Chemical Romance. A on siedziałby na słonecznej plaży, nękany wyrzutami sumienia.

Aż w końcu zrozumiał, że jest tylko jeden sposób, by to zakończyć.

Wysiadł pod znajomym domem na spokojnym osiedlu. Wierzbowe Osiedle – tak na nie mówili. Pewnie, gdyby ktoś się uparł, znalazłby tu więcej sław, niż jeden Frank Iero, mieszkający z żoną i dziećmi w przytulnym domku.
Ale Gerard zmierzał właśnie do niego i doskonale zdawał sobie sprawę, co ma się stać w przeciągu następnej godziny. Może nawet niecałej, gdy wszystko pójdzie sprawnie.

Nie chciał płakać. Był dorosłym człowiekiem. Tak. Był cholernie dorosłym człowiekiem i nie miał zamiaru płakać. Zacisnął zęby i wyjął z notatnika złożoną na cztery kartkę papieru.

Podszedł do okna domu. Zobaczył kuchnię. Jasną i pełną miłości. Cherry i Lily siedziały przy stole i z uśmiechami na okrąglutkich buźkach rysowały coś kredkami. Gerard przeniósł wzrok wyżej i z tyłu zobaczył Franka i Jamię. Iero coś powiedział, śmiejąc się. Kobieta uśmiechnęła się i cmoknęła go w usta.

W Gerardzie zawrzała zazdrość.

Nieważne, uspokoił się w myślach. Zaraz z tym skończymy.

Zapukał do drzwi, nie przejmując się deszczem ściekającym po twarzy. Było mu cholernie zimno, ale zupełnie to ignorował. Zaraz to wszystko się skończy. Będzie tylko ciemność. I wampiry. I mnóstwo wampirów.

Otworzył mu Frank.

Gerard poczuł to samo, co czuł za każdym razem, gdy widział przyjaciela. Te dziwne motylki w żołądku i ściskanie w sercu. Zauważył, że Iero jest zaskoczony jego wizytą i poczuł chorą satysfakcję.

I coś jeszcze. Gwałtowny impuls, ale zdusił go w sobie.

– Gee. Cześć, stary. Co ty tu robisz?

Jego miłość do Franka nigdy nie osłabła. Teraz przypomniał sobie ciepło jego ust i miękkość włosów. Banany na twarzach, kiedy pieprzyli się w łóżku Boba. To było wtedy takie właściwe. Niech sobie mają Frerarda.

– Stoję i moknę – odpowiedział cicho. Frank, jakby lekko zawstydzony, odsunął się na bok, by wpuścić przyjaciela do środka. Ten jednak pokręcił wolno głową. – Nie, nie. Ja tylko na chwilę. Chciałem...

– Wujek Dzielald! – usłyszał gdzieś z głębi domu. Dziewczynki podbiegły do niego, za nimi z kuchni wyszła Jamia.

– Chodźcie tu, bo się przeziębicie! Cześć, Gerard. Wchodzisz, albo wychodzisz.

Jamia. Jak zwykle bezpośrednia i zdecydowana. Tak bardzo jej nienawidził. Tak bardzo nienawidził jej za to, że odebrała mu Franka. Nawet w tej chwili miał ochotę wydrapać jej oczy i wyciąć serce. Powstrzymywał go jedynie fakt, że Frank – jego jedyna miłość – chyba naprawdę ją kochał.

– Przepraszam. Już się wynoszę. Dobranoc, dziewczynki. Dobranoc, Jamia. Pozdrówcie małego Milesa. Trzymaj. – Wcisnął Frankowi w rękę kartkę, odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem.

Nie miał Frankowi za złe, że ułożył sobie życie bez niego. W końcu to Gerard powiedział mu „żegnaj, skarbie”. Bo myślał wtedy, że dorósł do prawdziwego związku. Z kobietą. Z dojrzałą kobietą.

Jak się okazało, to Frerard był dojrzałym związkiem.

Teraz już nie da się zmienić. To koniec.

Wiedział, gdzie zmierza. Niedaleko znajdował się most z bardzo niską barierką. Miał tylko nadzieję, że nigdy nie znajdą jego ciała. Niech zginie marnie, tak jak marne było całe jego życie.

Przypomniał sobie wszystkie kłótnie z Lindsey. I przypomniał sobie, jak powiedział do niej rano „wychodzę”, chociaż już nigdy miał nie wrócić. Jak powiedział do małej Bandit: „Bądź dzielną następczynią tatusia, truchełko”. Oczami wyobraźni zobaczył ją – przefarbowaną na czerwono, wyjącą do mikrofonu i pokazującą środkowego palca do kamery. Szkoda, że nie dane mu będzie tego zobaczyć.

Nie wahał się, ani nie myślał za dużo. Z każdą sekundą wątpił trochę bardziej, więc musiał się śpieszyć. Decyzja podjęta.

– GERARD!

Czyli się zaczyna.

Puścił się biegiem. Dzikim sprintem pruł przed siebie, jak nigdy. Nieliczni ludzie, których mijał, omiatali go przeciągłymi spojrzeniami. Ignorował je. Już za chwilę nastąpi koniec całej tej błazenady.

Obejrzał się przez ramię, śmiejąc się dziko. Frank biegł za nim w podkoszulku i dżinsach. Boso, z wyrazem czystego przerażenia na twarzy. Trzymał się dziesięć kroków za nim, oboje byli zdeterminowani.

Wbiegł na most – był na tyle nieuczęszczany, że wlókł się nim tylko jeden stary fiat. Tym lepiej. Nie chciałby wywołać szumu wokół swojej śmierci. Przebiegł jeszcze parę kroków, po czym zatrzymał się gwałtownie, opierając o barierkę.
Przeniósł spojrzenie na Franka, który był tuż-tuż. Zaśmiał się histerycznie. Udał, że przechyla się przez barierkę, Iero krzyknął głucho.

Gerard pozwolił, by przyjaciel go dopadł i kurczowo objął ramionami. Chciał poczuć jego bliskość ostatni raz, nim pochłoną go odmęty.

– Nie rób tego. Nie rób tego. Nie rób tego – szeptał gorączkowo Frank, próbując odciągnąć Gerarda od barierki. – Nie rób tego. Dla mnie. Nie rób tego. Błagam, Gerard, błagam.

Utkwił spojrzenie wielkich oczu w oczach przyjaciela, nadal obejmując go mocno ramionami. Gerard nawet przez chwilę się zawahał. Nie. Nie mógł się wahać.

– Gerd... Gee... wyjedziemy... uciekniemy od tego wszystkiego... nie rób tego... nie zostawiaj mnie...

Zaczął wątpić w idealność planu samobójstwa. Teraz, patrząc w rozgorączkowane oczy Franka, te cierpiące, proszące oczy... Pełne tęsknoty, stwierdził.

Ujął jego twarz w drżące dłonie, bardzo delikatnie. Poczuł się tak, jak pięć lat wcześniej. Kiedy nie byli do niczego zobowiązani. Kiedy byli wolni, tak wolni.

Złożył subtelny pocałunek na jego wargach. To było nic w porównaniu do tego, co kiedyś robili, ale nie o to chodziło. Kiedy Frank pogłębił pocałunek, mocniej ściskając czerwonowłosego, wątpliwości Gerarda były już nie do zniesienia.

Rozchylił wargi i pozwolił, by ostatni raz ich języki się złączyły. To było tak cholernie właściwe.

Musiał działać szybko i gwałtownie. Odepchnął od siebie mężczyznę z nieludzką siłą, pchany adrenaliną która wzbierała w nim od rana. Wyślizgnął się z jego objęć i poleciał do tyłu, wprost w ciemne, wzburzone deszczem odmęty.

Przez ułamek sekundy, gdy balansował na barierce, zdążył wyszeptać: „Żegnaj, Frankie”.

Lot wcale nie był długi, Gerard Way nie zdążył przemyśleć wszystkich swoich życiowych błędów, jak robią to bohaterowie książek. Przypomniał sobie jedynie treść listu do Franka, nim uderzenie w wodę pogruchotało mu kości i pozbawiło przytomności.

W lamentach wampirów bezwładne ciało opadło na dno.


Droga miłości mojego życia,     
Franku Anthony Iero,

nie chciałbym, żeby to wszystko zabrzmiało zbyt dramatycznie. Obawiam się, że jednak zabrzmi. Zanim przejdziemy do sedna, dam sobie chwilę czasu na ucieczkę. O ile będzie Ci się chciało gonić takiego pojebańca.
Kiedyś życie było tak cholernie prostsze. Mogliśmy robić, co dusza zapragnie, nikt nie wcinał się do naszych spraw. A teraz oni wszyscy zabili naszą wolność.

Przepraszam. Tak cholernie żałuję teraz tego, co Ci zrobiłem. Nie powinienem był tego kończyć. To, co nas połączyło, było najpiękniejszym uczuciem, jakie mnie kiedykolwiek spotkało. I wiem, że skrzywdziłem Cię bardziej, niż kogokolwiek innego na świecie. Ale tym samym skrzywdziłem też siebie.

Gdybym wtedy nie powiedział „to koniec”, może dzisiaj oglądalibyśmy maraton horrorów na kanapie w Twoim domu. Siedzielibyśmy na kanapie i karmiłbyś mnie popcornem, nie? To by było zabawne, ze względu na to, że przecież oboje jesteśmy dorośli.

Pamiętasz tamte czasy? Kiedy nic nas nie ograniczało? Cudowne. Chciałbym do nich wrócić. Gdybym mógł cofnąć czas, wszystko inaczej by się potoczyło. Wyciągnąłbym cię na środek sceny i oznajmił: „Hej, ludzie, to mój chłopak Frank”. Teraz jest już jednak za późno.

Nie chciałem cię krzywdzić. Naprawdę nie chciałem.

Kocham cię, Frank. Kochałem od początku.

Jednak już podjąłem decyzję. Która znów cię skrzywdzi. Może po to właśnie jestem – żeby zadawać ból najbliższym. Nie pozwól, by media zrobiły z tego aferę, dobra? To ostatnie, czego bym chciał.

Może od początku było mi pisane zginąć w tak stosunkowo młodym wieku? Ha, ha.

A teraz biegnij, albo powiedz „pieprz się”, Franku.

Jesteś moim atakiem serca z włosami ufarbowanymi na czarno.

Twój na zawsze
(chociaż zawsze to względnie krótko),
Gerard.

Frank nie zjawił się na pogrzebie. Za to na drewnianym postumencie spoczęły dwie trumny.

Dwaj przyjaciele, byli kochankowie, odebrali sobie życie tego samego dnia.



_____________________________
Boże, ja nie wiem, co to ;-; Było pisane dawno temu, bo spoczywa w moim komputerze od *zerka na datę* 3 grudnia. Głupie to, nie trzyma się kupy, błędów mi się nie chciało sprawdzać. Taki łan-szot na rozgrzewkę. I spieprzyło akapity.
W dodatku niedługo zorientujecie się, że wymyślanie tytułów to moja specjalność. XD

I tak w ogóle to zawsze gdy nie wiem, jak nazwać jakąś ulicę, nazywam ją Wierzbową Aleją. Tak już zostało i Willow Avenue może dość często się pojawiać. :3

13 komentarzy:

  1. Aww, kocham cieęęę <3
    Niedługo ten blog będzie popularny, więc proszę szota z dedykiem dla mnie.

    Z góry mówię, dozo arigato.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niee, ja paczę, że jeden komentarz, już taki zaciesz, że ktoś się zainteresował, a to TYYY. ;__;
      Nie będzie popularny. :3
      Ale dostaniesz szota. Nawet mam pomysł. xD

      Usuń
    2. *foch forever*
      Jesteś wredna, czopie, moje uczucia zostały urażone >:U

      Usuń
  2. Będzie popularny, masz 2 głosy na tak, a będzie ich więcej :)
    P.S. Cały szot - ryczing soł hard ;(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oh, dziękuję ;___; Jezu, naprawdę, takie komentarze wiele dla mnie znaczą. <3

      Usuń
    2. A moje już nic nie znaczą *nadal foch forever*

      Usuń
  3. Małe pytanko - kiedy następny? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żebym to ja wiedziała. W tej chwili nie mam zbytnio dostępu do internetu i mam poważne zatwardzenie, jeśli chodzi o wenę. Postaram się zmotywować i w ciągu dwóch tygodni coś wrzucić. ._.
      W ogóle miło, że ktokolwiek się interesuje.

      Usuń
  4. Jezuu! Jakie to było piękne, aż się wzruszyłam! ;__; :D Jak na tak młodą osobę piszesz bardzo dorośle i poprawnie. Nie to, że się popłakałam czy coś (BO JA NIE PŁACZĘ NIGDY...), ale ogromnie mnie to wzruszyło i ścisnęło za gardło, serce i Bóg wie co jeszcze o.O
    Whatever, bardzo Ci dziękuję, że skomentowałaś moje postu na blogu, bo pewnie nie trafiłabym na tak pięknego bloga jakiego prowadzisz. Życzę Ci dużo weny i lecę czytać bloga dalej. Bye! <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ej no piękne ;; Cholernie się wzruszyłam ;; No kurde no, normalnie mam łzy w oczach ;; Piękne!

    OdpowiedzUsuń
  7. MxMS: Cholera jasna, a miałam nie popadać w odmęty Frerarda. Z Mattem i Mello też zaczęło się od polskiego bloga... Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona pisownią i wgl poziomem. Po 13 latach nie tego się spodziewałam, przepraszam ;) Bardzo smutne, bardzo pięknie napisane. Emocjonalne. To, co lubię najbardziej <3

    OdpowiedzUsuń
  8. O matko moja, idę czytać dalej ;-; xD

    OdpowiedzUsuń