Jeżeli potrzebujesz wsparcia psychicznego, czujesz się źle w jakikolwiek sposób, masz myśli samobójcze, przestajesz widzieć sens w swoim życiu, masz problem z własną tożsamością - nie wahaj się i napisz do mnie na zellie@interia.pl lub w prywatnej wiadomości na twitterze @zachthemoth. Obiecuję, że odpiszę i postaram się pomóc.

wtorek, 16 lipca 2013

[001]

.:|All the way in Battery City|:.


cicho, przedawkowałam jakąś kolorową podróbę tik-taków i jod mi wali na dekiel, bo jestem nad morzem. (a raczej byłam, gdy to pisałam ._.)

________________________________

Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi w zachwycającym spektaklu, barwiąc niebo odcieniami ametystu i purpury. Pomarańczowa pustynia stała się ogniście czerwona, nieliczne rośliny wyciągały łodygi i konary, żeby zaczerpnąć ostatnich promieni światła. Tak, tak, wszystko pięknie, tyle że ja sam byłem w głębokiej dupie i to już nie było ani zachwycające, ani piękne.

Wyobraźcie sobie, że jesteście na bezkresnej – dosłownie – pustyni. Bez jakichkolwiek zapasów, bez chociażby butelki wody. Wyobraźcie sobie, że szukacie na tej pustyni miejsca, ale nie wiecie, czy ono w ogóle istnieje. Nawet jeśli tak – nie macie pojęcia, gdzie może leżeć, więc po prostu kroczycie przed siebie. Wysililiście umysły, macie jakikolwiek obraz sytuacji? Jeśli tak, to przynajmniej częściowo wiecie, jak się czułem.

Dokładnie wczoraj straciłem obywatelstwo Battery City. Przez ostatni tydzień wypełniałem formularze i akta, latając z nimi przez całe miasto z jednej siedziby BL/ind do drugiej i dając je do podpisania całemu mnóstwu bardziej i mniej ważnych osób.

Procedury bezpowrotnego opuszczenia miasta były bardzo skomplikowane i to miało zniechęcić potencjalnych wybywających. Większość jednak była – z tego co wiem – tak zdeterminowana, że nie czyniło im to dużej przeszkody. Władze oczywiście musiały dać możliwość odejścia każdemu, kto skończył szesnaście lat – co równało się pełnoletniości – by zachować choćby pozory wolności wyboru.

Do niedawna sprawa była prosta. BL/ind, w tym szanowny pan Korse, Japonka Waru oraz scarecrowsy i draculoidy chronią nas przed bardzo złymi i bardzo niegodziwymi Killjoysami. Killjoysi są oczywiście okrutni i zabiliby nas wszystkich bez mrugnięcia, a potem tańczyli wesoło na naszych grobach aż do rana. Albo i nie na grobach, bo pewnie wcale by nas nie pogrzebali. Spaliliby nasze ciała na stosie i od razu zjedli, bo są dzikusami i w ogóle.

Tę mantrę wpajano mi od siedmiu lat, była ona nieodłącznym elementem mojej egzystencji, stała się wręcz głęboko zakorzenioną częścią mnie. Co podkusiło mnie do opuszczenia tego spokojnego i bezpiecznego azylu, jakim wydawało się Battery City?

Wracałem do domu, kilka minut po 20:00 – godzinie policyjnej. Byłem już kilka kroków od miejsca zamieszkania, szczęśliwy, że nie natrafiłem na żadnego ze „stróżów prawa”, gdy usłyszałem nawoływanie. Właściwie dwa. Jedno brzmiało jak żałosne wołanie o pomoc, drugie było bezlitosną groźbą.

Walczyłem ze sobą – z natury jestem raczej strachliwy i niepewny siebie – ale w końcu ruszyłem w ich stronę, gnany ciekawością i zwyczajną chęcią pomocy.

Scena, którą zastałem w bocznej uliczce, przerosła moje najśmielsze oczekiwania. To był draculoid. Symbol porządku i dyscypliny. I chłopiec – znałem go, miał na imię Roger i mieszkał po sąsiedzku. Wszystko byłoby zupełnie na porządku dziennym, gdyby nie fakt, że android w białym uniformie boleśnie odchylał głowę dziecka w tył, zaciskając w pięści pukiel jego włosów i trzymając pistolet pod jego brodą.

Wszystkie zasady mojego dotychczasowego świata legły w gruzach w tamtej chwili. Obraz idealnego społeczeństwa rozpadł się na miliony ostrych jak brzytwa kawałeczków.

Pamiętam tę bezradność. Na moim palcu tkwił sygnet z małym, czerwonym przyciskiem. Wystarczyło nacisnąć, a zjawiłby się tu cały oddział draców. Ale przecież nie mogłem wezwać draców do draca, prawda? Czy byłem właśnie świadkiem nadużycia władzy? Czy to masowe przestępstwo, czy też jednorazowy i przypadkowy występek losowego androida?

Pewnie w końcu zebrałbym się w sobie i zareagował, ale wtedy to się stało. Rozbłysk na chwilę mnie oślepił, a znajomy, świszcząco-piszczący odgłos rozbrzmiał w uszach. Niezbyt często było tu słychać wystrzały raygunów, ale wiedziałem, że tak właśnie brzmiały. Ten dźwięk każdy z nas miał zakodowany głęboko w pamięci.

Nim zdążyłem wszcząć ogólną panikę, zorientowałem się, że Roger wciąż stoi na nogach. I to u jego stóp spoczywa ciało draculoida, nie na odwrót. Przez chwilę nie potrafiłem pojąć, co się stało. Draculoidy chyba nie są na tyle głupie, by złapać pistolet w złą stronę i wycelować prosto w siebie. Widziałem przecież, że lufa jest przyciśnięta do brody malucha.

A potem z cienia wyszedł mężczyzna.

Był... inny. Chociaż widziałem go z daleka i krył się w cieniu, widać było, że nie jest tutejszy. Wysoki i szczupły, nosił kolorowe i odważne ubrania. Co więcej, trzymał w dłoni parującego rayguna i uśmiechał się kpiarsko do trupa w białym uniformie.

Killjoysi od zawsze byli czymś w rodzaju legendy. Krążyło mnóstwo plotek o nich, tak samo jak nieprawdziwych opowiastek i trochę bardziej wiarygodnych historii. Większość z obywateli nie miała okazji w życiu zobaczyć żadnego członka tej rebelianckiej organizacji. A teraz – bum!, i jestem świadkiem zabicia draculoida przez jednego z nich. To się nazywa mieć szczęście.

Stałem tam, nie ośmielając się podejść bliżej, a tym bardziej zawrócić. Właśnie do  t a k i c h  sytuacji służy przycisk wzywający draculoidy. Ale czy ten facet właśnie nie uratował życia Rogerowi?

Mężczyzna podszedł do zdezorientowanego chłopczyka i przemówił do niego, cicho i spokojnie. Chyba nawet się uśmiechnął. Poklepał małego po plecach i chyba powiedział coś w stylu „możesz już zmykać”, bo Roger skinął głową, podziękował i odbiegł.

Wtedy Killjoy odwrócił się w moją stronę. Nie wiedziałem, co zrobi. Nie wiedziałem, kto w końcu jest zły, a kto dobry. Mężczyzna jedynie uniósł brwi i odgarnął jakiś zbłąkany kosmyk z czoła.

– Nic tu nie widziałeś – mruknął i, miękko niczym cień, oddalił się w przeciwnym kierunku.

Właśnie to zdarzenie załamało cały mój światopogląd, zmusiło mnie do podjęcia decyzji o porzuceniu obywatelstwa Battery City i ruszenia na pustynię. Obrałem sobie za cel odnalezienie jednej z siedzib organizacji Killjoys i stanie się jednym z jej członków.

Władze miasta oficjalnie, na moich oczach, wrzuciły do niszczarki teczkę z moimi tak zwanymi aktami obywatelskimi. W Battery City panowała monarchia absolutna, toteż szanowny pan Korse musiał wiedzieć o jego mieszkańcach wszystko, a przynajmniej bardzo dużo. Poczułem się więc naprawdę wolny, gdy papiery z nagłówkiem „Frank Anthony Iero” zamieniły się w stertę wąskich paseczków w koszu na śmieci.

– Miasto nie jest wielkoduszne dla obcych – powiedział chłodno. Rozkazał mi zdjąć z siebie gładką, białą koszulę, którą dostałem od „miasta” na 15. urodziny, oddać butelkę wody z charakterystycznym znaczkiem BL/ind i właściwie wszystko inne, co upchnąłem do starego, wyświechtanego plecaka-kostki, a co nie należało do mnie.

Ostatecznie zostałem wypchnięty za bramę jedynie w podartych rurkach – pozostałości po dawnym życiu – i pustym plecaku na ramieniu. W kieszeni miałem jeszcze złożone na cztery zdjęcie naszej rodziny z baaardzo dawnych lat. Mały ja, mama i tata. Wiele się pozmieniało.

W ciągu ostatnich kilkunastu godzin zrozumiałem, czemu tak mało osób decyduje się na opuszczenie Battery City. Warunki na pustyni pozostawiały wiele do życzenia – upalne dni i lodowate noce zupełnie wybiły z rytmu mój organizm. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli naprawdę chcę zostać Killjoysem, muszę się do tego przyzwyczaić, ale w tej chwili wydawało mi się to zupełnie nieosiągalne.

Siedziałem na pomarańczowej skarpie, wystawiając twarz ku czerwonemu słońcu. Zachody i wschody słońca stały się dla mnie zdecydowanie najlepszą porą dnia. Przez te dwie godziny, kiedy słońce wolno wpełzało lub wypełzało zza horyzontu, temperatura była znośna, silne wiatry też się uspokajały, a wszelkie groźne zwierzęta albo kładły się spać, albo właśnie wstały i były zbyt zaspane, by atakować.

Sielankowy nastrój uleciał ze mnie już po kilku godzinach tułaczki. Teraz czułem jedynie głód i pragnienie. Nie mówiąc już o zmęczeniu, które rozchodziło się falami po moim ciele, zwiotczając mięśnie, pulsując w kościach i mrowiąc w żyłach.

Byłem zdezorientowany i zrezygnowany. Zaraz zapadnie noc. Zaraz zjawią się kojoty i szakale, a spod piasku wyślizgną się miękko skorpiony i te straszne węże, jak-im-tam, z gatunku Jadowity Jak Cholera. A ja tkwiłem w dupie.

Nie mogłem narzekać na krajobrazy – dookoła mnie rozciągała się złocista pustynia Kalifornii. Pokryte nielicznymi krzaczkami pagórki ciągnęły się we wszystkich kierunkach, czasami formując małe klify i urwiska. Kawałek za mną biegła trasa Guano, jedna z bardzo niewielu ocalałych w całości dróg. Do tej pory szedłem wzdłuż niej, mając nadzieję spotkać kogokolwiek, kto byłby skłonny mi pomóc.

Gdy ostatnie promienie słońca niknęły za horyzontem, zdecydowałem, że trzeba się podnieść. Tutaj wszystko, co chciałoby mnie zjeść, miało mnie jak na talerzu. Wstałem więc wolno, słysząc głuche strzyknięcie w okolicach krzyża. Syknąłem.

Omiotłem spojrzeniem okolicę. Podświadomie cały czas miałem nadzieję na spotkanie innego żyjącego osobnika rodzaju ludzkiego. Wcale nie zdziwiłem się jednak, nie widząc żywej duszy.

Z westchnieniem ruszyłem przed siebie. Wolno, bo nigdzie mi się nie spieszyło. Gorący piasek parzył w stopy – bo butów oczywiście również mnie pozbawiono – które zapadały się w nim prawie po kostki.

Pociągnąłem nosem. Będzie gorzej. Zaraz powietrze całkiem ostygnie, a zimny północny wiatr skupi się na mojej osóbce i będzie robił wszystko, żeby zdmuchnąć mnie z powierzchni ziemi. Wiem, bo przecież przeżyłem tu już jedną noc. Cudem.

Asfalt Guano był tak nagrzany słońcem, że nawet nie próbowałem na niego wchodzić. Człapałem obok, małymi, szybkimi krokami – inaczej moje stopy nie wytrzymałyby temperatury piasku.

Mijały godziny, które wydawały się być latami. Robiło się coraz zimniej, kwestią czasu było napotkanie jakiegoś zwierzęcia. Wczoraj spotkałem stado kojotów. Niezbyt przyjemne doświadczenie. Właściwie to pozostawiło po sobie ropiejącą ranę na prawej nodze.

Właściwie przestałem już odczuwać ból. Albo przyzwyczaiłem się, nie wiem, jak to nazwać. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie umrę. Nie wyglądało to zbyt dobrze. To byłoby właściwie zabawne – uciec z piekła, iść przez pustynię parę dni w poszukiwaniu przeznaczenia, a potem umrzeć przez jakieś zdziczałe psy. To takie w moim stylu.

Nie zatrzymywałem się mimo, że każdy krok był męczarnią. Uczucie, które roznosiło się falami po moim ciele, było czymś więcej, niż zwykłym bólem. Nazwałbym to konaniem. Czułem, jak komórki, nerwy – czy chuj wie, co jeszcze – pogryzionej nogi pulsują dziko i obumierają. Nigdy nie doświadczyłem podobnego uczucia. To ciężkie do ubrania w słowa.

Przeczuwałem, że to w końcu się stanie. Upadek i zarycie twarzą w piasku były ostatnimi doświadczeniami, jakie zapamiętałem. Zamknąłem oczy, gdy wsypały się do nich maleńkie drobinki. Oddychanie stało się cięższe. Myślenie stało się cięższe. Zraniona noga pulsowała dziko, ból i pieczenie połączyły się w jednym wielkim spektaklu cierpienia. A potem nie było już nic.

Jestem Frank Iero i myślę, że właśnie umieram.


___________________________________________

Spokojnie, Gerdu i wesoła kompania będą w następnym rozdziale, nie zniechęcajcie się czy coś. D: Kompletny zastój wena. Umieram. Przepraszam, że to takie głupie i krótkie. Nie wiem właściwie, czy coś z tego będzie, napisane pod wpływem chwilowego impulsu. xD I ten dramatic end.

4 komentarze:

  1. Ale to było zajebiste ;_____;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cicho, nie. xD W ogóle nie wiem, teraz tak to czytam i jakieś powtórzenia wszędzie, jedno zdanie zaprzecza drugiemu, nie wiem. *załamka*

      Usuń
  2. Co Ty w ogóle gadasz, kobieto?! Przecież to było zajebiste! *_* Wieeeelki plus za to, że opowiadanie zaczęłaś z perspektywy Franka - koocham! <3 Fabuła też jest świetna. Dawno nie czytałam dobrego, Killjoys' owego opowiadania. Także nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
    Dużo weny! <3

    xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, dzień dobry. :D To nie będzie d o b r e Killjoysowe opowiadanie. ;-; Nie mam za bardzo pomysłu na fabułę, piszę na żywca, może wymyśli się coś ciekawego. xD Dziękuję bardzo za komentarz, to cholernie motywuje.
      Dziękuję, nawzajem, kocham twoją twórczość. *o*

      Jeśli kogokolwiek to interesuje, rozdział powinien pojawić się dzisiaj koło 23 albo jutro z samego rana. xD'

      Usuń