.:|All the way
in Battery City|:.
cicho,
przedawkowałam jakąś kolorową podróbę tik-taków i jod mi wali na dekiel, bo
jestem nad morzem. (a raczej byłam, gdy to pisałam ._.)
________________________________
Słońce
zaczynało chylić się ku zachodowi w zachwycającym spektaklu, barwiąc niebo
odcieniami ametystu i purpury. Pomarańczowa pustynia stała się ogniście
czerwona, nieliczne rośliny wyciągały łodygi i konary, żeby zaczerpnąć
ostatnich promieni światła. Tak, tak, wszystko pięknie, tyle że ja sam byłem w
głębokiej dupie i to już nie było ani zachwycające, ani piękne.
Wyobraźcie
sobie, że jesteście na bezkresnej – dosłownie – pustyni. Bez jakichkolwiek
zapasów, bez chociażby butelki wody. Wyobraźcie sobie, że szukacie na tej
pustyni miejsca, ale nie wiecie, czy ono w ogóle istnieje. Nawet jeśli tak –
nie macie pojęcia, gdzie może leżeć, więc po prostu kroczycie przed siebie.
Wysililiście umysły, macie jakikolwiek obraz sytuacji? Jeśli tak, to
przynajmniej częściowo wiecie, jak się czułem.
Dokładnie
wczoraj straciłem obywatelstwo Battery City. Przez ostatni tydzień wypełniałem
formularze i akta, latając z nimi przez całe miasto z jednej siedziby BL/ind do
drugiej i dając je do podpisania całemu mnóstwu bardziej i mniej ważnych osób.
Procedury
bezpowrotnego opuszczenia miasta były bardzo skomplikowane i to miało
zniechęcić potencjalnych wybywających. Większość jednak była – z tego co wiem –
tak zdeterminowana, że nie czyniło im to dużej przeszkody. Władze oczywiście
musiały dać możliwość odejścia każdemu, kto skończył szesnaście lat – co
równało się pełnoletniości – by zachować choćby pozory wolności wyboru.
Do
niedawna sprawa była prosta. BL/ind, w tym szanowny pan Korse, Japonka Waru
oraz scarecrowsy i draculoidy chronią nas przed bardzo złymi i bardzo
niegodziwymi Killjoysami. Killjoysi są oczywiście okrutni i zabiliby nas
wszystkich bez mrugnięcia, a potem tańczyli wesoło na naszych grobach aż do
rana. Albo i nie na grobach, bo pewnie wcale by nas nie pogrzebali. Spaliliby
nasze ciała na stosie i od razu zjedli, bo są dzikusami i w ogóle.
Tę
mantrę wpajano mi od siedmiu lat, była ona nieodłącznym elementem mojej
egzystencji, stała się wręcz głęboko zakorzenioną częścią mnie. Co podkusiło
mnie do opuszczenia tego spokojnego i bezpiecznego azylu, jakim wydawało się
Battery City?
Wracałem
do domu, kilka minut po 20:00 – godzinie policyjnej. Byłem już kilka kroków od
miejsca zamieszkania, szczęśliwy, że nie natrafiłem na żadnego ze „stróżów
prawa”, gdy usłyszałem nawoływanie. Właściwie dwa. Jedno brzmiało jak żałosne
wołanie o pomoc, drugie było bezlitosną groźbą.
Walczyłem
ze sobą – z natury jestem raczej strachliwy i niepewny siebie – ale w końcu
ruszyłem w ich stronę, gnany ciekawością i zwyczajną chęcią pomocy.
Scena,
którą zastałem w bocznej uliczce, przerosła moje najśmielsze oczekiwania. To
był draculoid. Symbol porządku i dyscypliny. I chłopiec – znałem go, miał na
imię Roger i mieszkał po sąsiedzku. Wszystko byłoby zupełnie na porządku
dziennym, gdyby nie fakt, że android w białym uniformie boleśnie odchylał głowę
dziecka w tył, zaciskając w pięści pukiel jego włosów i trzymając pistolet pod
jego brodą.
Wszystkie
zasady mojego dotychczasowego świata legły w gruzach w tamtej chwili. Obraz
idealnego społeczeństwa rozpadł się na miliony ostrych jak brzytwa kawałeczków.
Pamiętam
tę bezradność. Na moim palcu tkwił sygnet z małym, czerwonym przyciskiem.
Wystarczyło nacisnąć, a zjawiłby się tu cały oddział draców. Ale przecież nie
mogłem wezwać draców do draca, prawda? Czy byłem właśnie świadkiem nadużycia
władzy? Czy to masowe przestępstwo, czy też jednorazowy i przypadkowy występek
losowego androida?
Pewnie w
końcu zebrałbym się w sobie i zareagował, ale wtedy to się stało. Rozbłysk na
chwilę mnie oślepił, a znajomy, świszcząco-piszczący odgłos rozbrzmiał w
uszach. Niezbyt często było tu słychać wystrzały raygunów, ale wiedziałem, że
tak właśnie brzmiały. Ten dźwięk każdy z nas miał zakodowany głęboko w pamięci.
Nim
zdążyłem wszcząć ogólną panikę, zorientowałem się, że Roger wciąż stoi na
nogach. I to u jego stóp spoczywa ciało draculoida, nie na odwrót. Przez chwilę
nie potrafiłem pojąć, co się stało. Draculoidy chyba nie są na tyle głupie, by
złapać pistolet w złą stronę i wycelować prosto w siebie. Widziałem przecież,
że lufa jest przyciśnięta do brody malucha.
A potem
z cienia wyszedł mężczyzna.
Był...
inny. Chociaż widziałem go z daleka i krył się w cieniu, widać było, że nie
jest tutejszy. Wysoki i szczupły, nosił kolorowe i odważne ubrania. Co więcej,
trzymał w dłoni parującego rayguna i uśmiechał się kpiarsko do trupa w białym
uniformie.
Killjoysi
od zawsze byli czymś w rodzaju legendy. Krążyło mnóstwo plotek o nich, tak samo
jak nieprawdziwych opowiastek i trochę bardziej wiarygodnych historii.
Większość z obywateli nie miała okazji w życiu zobaczyć żadnego członka tej
rebelianckiej organizacji. A teraz – bum!, i jestem świadkiem zabicia
draculoida przez jednego z nich. To się nazywa mieć szczęście.
Stałem
tam, nie ośmielając się podejść bliżej, a tym bardziej zawrócić. Właśnie
do t a k i c h sytuacji służy przycisk wzywający draculoidy. Ale
czy ten facet właśnie nie uratował życia Rogerowi?
Mężczyzna
podszedł do zdezorientowanego chłopczyka i przemówił do niego, cicho i
spokojnie. Chyba nawet się uśmiechnął. Poklepał małego po plecach i chyba
powiedział coś w stylu „możesz już zmykać”, bo Roger skinął głową, podziękował
i odbiegł.
Wtedy
Killjoy odwrócił się w moją stronę. Nie wiedziałem, co zrobi. Nie wiedziałem,
kto w końcu jest zły, a kto dobry. Mężczyzna jedynie uniósł brwi i odgarnął
jakiś zbłąkany kosmyk z czoła.
– Nic tu
nie widziałeś – mruknął i, miękko niczym cień, oddalił się w przeciwnym
kierunku.
Właśnie
to zdarzenie załamało cały mój światopogląd, zmusiło mnie do podjęcia decyzji o
porzuceniu obywatelstwa Battery City i ruszenia na pustynię. Obrałem sobie za
cel odnalezienie jednej z siedzib organizacji Killjoys i stanie się jednym z
jej członków.
Władze
miasta oficjalnie, na moich oczach, wrzuciły do niszczarki teczkę z moimi tak
zwanymi aktami obywatelskimi. W Battery City panowała monarchia absolutna,
toteż szanowny pan Korse musiał wiedzieć o jego mieszkańcach wszystko, a
przynajmniej bardzo dużo. Poczułem się więc naprawdę wolny, gdy papiery z
nagłówkiem „Frank Anthony Iero” zamieniły się w stertę wąskich paseczków w
koszu na śmieci.
– Miasto
nie jest wielkoduszne dla obcych – powiedział chłodno. Rozkazał mi zdjąć z
siebie gładką, białą koszulę, którą dostałem od „miasta” na 15. urodziny, oddać
butelkę wody z charakterystycznym znaczkiem BL/ind i właściwie wszystko inne,
co upchnąłem do starego, wyświechtanego plecaka-kostki, a co nie należało do
mnie.
Ostatecznie
zostałem wypchnięty za bramę jedynie w podartych rurkach – pozostałości po
dawnym życiu – i pustym plecaku na ramieniu. W kieszeni miałem jeszcze złożone
na cztery zdjęcie naszej rodziny z baaardzo dawnych lat. Mały ja, mama i tata.
Wiele się pozmieniało.
W ciągu
ostatnich kilkunastu godzin zrozumiałem, czemu tak mało osób decyduje się na
opuszczenie Battery City. Warunki na pustyni pozostawiały wiele do życzenia –
upalne dni i lodowate noce zupełnie wybiły z rytmu mój organizm. Zdawałem sobie
sprawę, że jeśli naprawdę chcę zostać Killjoysem, muszę się do tego
przyzwyczaić, ale w tej chwili wydawało mi się to zupełnie nieosiągalne.
Siedziałem
na pomarańczowej skarpie, wystawiając twarz ku czerwonemu słońcu. Zachody i
wschody słońca stały się dla mnie zdecydowanie najlepszą porą dnia. Przez te
dwie godziny, kiedy słońce wolno wpełzało lub wypełzało zza horyzontu,
temperatura była znośna, silne wiatry też się uspokajały, a wszelkie groźne
zwierzęta albo kładły się spać, albo właśnie wstały i były zbyt zaspane, by
atakować.
Sielankowy
nastrój uleciał ze mnie już po kilku godzinach tułaczki. Teraz czułem jedynie
głód i pragnienie. Nie mówiąc już o zmęczeniu, które rozchodziło się falami po
moim ciele, zwiotczając mięśnie, pulsując w kościach i mrowiąc w żyłach.
Byłem
zdezorientowany i zrezygnowany. Zaraz zapadnie noc. Zaraz zjawią się kojoty i
szakale, a spod piasku wyślizgną się miękko skorpiony i te straszne węże,
jak-im-tam, z gatunku Jadowity Jak Cholera. A ja tkwiłem w dupie.
Nie
mogłem narzekać na krajobrazy – dookoła mnie rozciągała się złocista pustynia
Kalifornii. Pokryte nielicznymi krzaczkami pagórki ciągnęły się we wszystkich
kierunkach, czasami formując małe klify i urwiska. Kawałek za mną biegła trasa
Guano, jedna z bardzo niewielu ocalałych w całości dróg. Do tej pory szedłem
wzdłuż niej, mając nadzieję spotkać kogokolwiek, kto byłby skłonny mi pomóc.
Gdy
ostatnie promienie słońca niknęły za horyzontem, zdecydowałem, że trzeba się
podnieść. Tutaj wszystko, co chciałoby mnie zjeść, miało mnie jak na talerzu.
Wstałem więc wolno, słysząc głuche strzyknięcie w okolicach krzyża. Syknąłem.
Omiotłem
spojrzeniem okolicę. Podświadomie cały czas miałem nadzieję na spotkanie innego
żyjącego osobnika rodzaju ludzkiego. Wcale nie zdziwiłem się jednak, nie widząc
żywej duszy.
Z
westchnieniem ruszyłem przed siebie. Wolno, bo nigdzie mi się nie spieszyło.
Gorący piasek parzył w stopy – bo butów oczywiście również mnie pozbawiono –
które zapadały się w nim prawie po kostki.
Pociągnąłem
nosem. Będzie gorzej. Zaraz powietrze całkiem ostygnie, a zimny północny wiatr
skupi się na mojej osóbce i będzie robił wszystko, żeby zdmuchnąć mnie z
powierzchni ziemi. Wiem, bo przecież przeżyłem tu już jedną noc. Cudem.
Asfalt
Guano był tak nagrzany słońcem, że nawet nie próbowałem na niego wchodzić.
Człapałem obok, małymi, szybkimi krokami – inaczej moje stopy nie wytrzymałyby
temperatury piasku.
Mijały
godziny, które wydawały się być latami. Robiło się coraz zimniej, kwestią czasu
było napotkanie jakiegoś zwierzęcia. Wczoraj spotkałem stado kojotów. Niezbyt
przyjemne doświadczenie. Właściwie to pozostawiło po sobie ropiejącą ranę na
prawej nodze.
Właściwie
przestałem już odczuwać ból. Albo przyzwyczaiłem się, nie wiem, jak to nazwać.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie umrę. Nie wyglądało to zbyt dobrze. To
byłoby właściwie zabawne – uciec z piekła, iść przez pustynię parę dni w
poszukiwaniu przeznaczenia, a potem umrzeć przez jakieś zdziczałe psy. To takie
w moim stylu.
Nie
zatrzymywałem się mimo, że każdy krok był męczarnią. Uczucie, które roznosiło
się falami po moim ciele, było czymś więcej, niż zwykłym bólem. Nazwałbym to
konaniem. Czułem, jak komórki, nerwy – czy chuj wie, co jeszcze – pogryzionej
nogi pulsują dziko i obumierają. Nigdy nie doświadczyłem podobnego uczucia. To
ciężkie do ubrania w słowa.
Przeczuwałem,
że to w końcu się stanie. Upadek i zarycie twarzą w piasku były ostatnimi
doświadczeniami, jakie zapamiętałem. Zamknąłem oczy, gdy wsypały się do nich
maleńkie drobinki. Oddychanie stało się cięższe. Myślenie stało się cięższe.
Zraniona noga pulsowała dziko, ból i pieczenie połączyły się w jednym wielkim
spektaklu cierpienia. A potem nie było już nic.
Jestem
Frank Iero i myślę, że właśnie umieram.
___________________________________________
Spokojnie,
Gerdu i wesoła kompania będą w następnym rozdziale, nie zniechęcajcie się czy
coś. D: Kompletny zastój wena. Umieram. Przepraszam, że to takie głupie i
krótkie. Nie wiem właściwie, czy coś z tego będzie, napisane pod wpływem
chwilowego impulsu. xD I ten dramatic end.
Ale to było zajebiste ;_____;
OdpowiedzUsuńCicho, nie. xD W ogóle nie wiem, teraz tak to czytam i jakieś powtórzenia wszędzie, jedno zdanie zaprzecza drugiemu, nie wiem. *załamka*
UsuńCo Ty w ogóle gadasz, kobieto?! Przecież to było zajebiste! *_* Wieeeelki plus za to, że opowiadanie zaczęłaś z perspektywy Franka - koocham! <3 Fabuła też jest świetna. Dawno nie czytałam dobrego, Killjoys' owego opowiadania. Także nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
OdpowiedzUsuńDużo weny! <3
xoxo
Och, dzień dobry. :D To nie będzie d o b r e Killjoysowe opowiadanie. ;-; Nie mam za bardzo pomysłu na fabułę, piszę na żywca, może wymyśli się coś ciekawego. xD Dziękuję bardzo za komentarz, to cholernie motywuje.
UsuńDziękuję, nawzajem, kocham twoją twórczość. *o*
Jeśli kogokolwiek to interesuje, rozdział powinien pojawić się dzisiaj koło 23 albo jutro z samego rana. xD'