Widziałem
obrazy. Nie miałem pojęcia, czy były prawdziwe, ale wydawały się niezwykle
realne. Rumak z płonącą grzywą, kłusujący ogromną łąką. Stado wilków – nagich,
o oślizgłej skórze i czarnych ślepiach. I wydarzenia z 2012 roku; coś, co
nazwaliśmy zgodnie końcem świata. To było tak dawno temu, nie pamiętam zbyt
wiele, wielu z nas nie pamięta. BL/ind się o to postarało.
Widziałem
twarz mojej mamy, skąpaną we łzach. Taką ją zostawiłem – skuloną i płaczącą.
Bez dłuższych wyjaśnień. To nie było w porządku, ale bałem się, że rozmowa z
nią może mnie odwieść od postanowienia.
A potem
zobaczyłem las. Zwyczajny, zielony las. Z wysokimi drzewami, niskimi krzewami
jagód i zwierzętami brykającymi w kącie pola widzenia. Tęskniłem za takimi
miejscami. Tęskniłem za jeziorami, rzekami, polami i lasami. Bo teraz została
nam tylko pustynia.
Byłem
nieprzytomny przez długi czas, tak myślę. Czasami się budziłem. Odganiałem
wtedy od siebie sępy. Tak, właśnie – sępy! Jeden usiadł tak blisko mnie, że
jego przetłuszczone pióra musnęły nagą skórę moich pleców. Brr.
Starałem
się też czołgać, ale mdlałem po kilku sekundach. W sumie to chyba dobrze – ból
był zbyt silny, bym dał sobie z nim radę na trzeźwo.
A potem
śniłem o wybawieniu. W moim śnie zaczynało już świtać. Leżałem w tym samym
miejscu, co na jawie – obok gorącego asfaltu trasy Guano, na prażącym,
pomarańczowo-złotym piasku. I nagle ziemia zaczęła drżeć, a po kilku chwilach
zatrzymał się przy mnie samochód. Tak po prostu.
W tamtej
chwili zorientowałem się, że czułem ból, uczucie dyskomfortu. Obraz dwoił mi
się przed oczami, dusiłem się kurzem. To nie sen. To się naprawdę działo.
Nadeszła pomoc.
Z auta
wysiadło dwóch facetów. Słońce dawało po oczach, ostrość widzenia gwałtownie
się zamazała, obraz przysłaniały tańczące mroczki, ale jednego byłem pewien –
to byli o n i.
– Co to
za śpiąca królewna? – zapytał pierwszy z nich śpiewnym głosem. Z tego, co
udawało mi się zobaczyć pod słońce, z mnóstwem piasku w oczach, był nieco
niższy i szczuplejszy od towarzysza.
– Nie ma
to jak zasypiać na środku pustyni! – skwitował drugi i obaj parsknęli śmiechem.
Zamknąłem oczy, sapnąłem i pozwoliłem mojej potylicy na powrót uderzyć o
podłoże. To było męczące. Wszystko było męczące.
Któryś z
nich ostrożnie przewrócił mnie na plecy. Zakasłałem, gdy w powietrze wzbił się
tuman kurzu.
– On
żyje! – zaśmiali się. Nie rozumiałem, nie było w tym nic śmiesznego.
Nie
mogłem uwierzyć we własne szczęście. Frank Iero, jedna z największych sierot,
jakie kiedykolwiek chodziły po tym świecie, zemdlał na środku pustyni, a gdy
się obudził, cel jego poszukiwań sam do niego przyszedł. Byłoby świetnie, gdyby
tylko udało mi się przeżyć. Wolałem nie myśleć, jak ma się pamiątka po
spotkaniu z kojotami. Sam ból, jaki odczuwałem, zmienił swoją istotę – teraz
było to pulsujące, paraliżujące mięśnie pieczenie.
Powinienem
spróbować wstać, powiedzieć coś, ale naprawdę nie byłem w stanie. Zdrowemu,
trzeźwemu umysłowi, ciężko jest wyobrazić sobie sytuację, gdy cierpienie
kompletnie odbiera ci zdolność ruchu. Właściwie już nawet myślenie zaczynało
przychodzić mi z trudnością.
Któryś z
mężczyzn pochylił się nade mną. Wciągnąłem w płuca przesiąknięty kawą i
papierosami oddech, mimowolnie odkaszlnąłem. Uchyliłem powieki. Czerwonowłosy
Killjoy, ten niższy, kucał nade mną z wyrazem rozbawienia na twarzy. Naprawdę
wyglądałem aż tak żałośnie, że musieli bezceremonialnie się ze mnie naigrywać?
Chciałem
coś powiedzieć, ale z mojego gardła wydobył się jedynie niezidentyfikowany
charkot. Zdałem sobie sprawę, że nie mam w ustach ani kropli śliny. Och.
– I co z
nim? – spytał ten drugi facet. Odnotowałem nie całkiem świadomie, że ma zabawny
głos.
– Co ma
być? Widzisz, że coś go ugryzło. Dosłownie. – Zachichotali. Zacisnąłem powieki.
Ludzie. Ludzie, ja tu u m i e r a m! – Dobrze zrobiłeś, że uciekłeś z
miasta, młody – dodał głośniej czerwonowłosy. A może powiedział coś zupełnie
innego? Nie byłem pewien. Pod moimi powiekami zatańczyły kolorowe plamki, a
potem nie było już niczego.
Monotonne
burczenie drażniło moje uszy, wprawiając w drżenie całe ciało i wywołując
dziwne łaskotanie w gardle. Leżałem na czymś miękkim, może kanapie. Przez
chwilę po głowie błąkała mi się dziwna, nieposkładana myśl, coś w stylu
„nienawidzę szkoły, po co mam uczyć się tego wszystkiego, chyba zaspałem, o
cholera”.
A potem
zorientowałem się, że ostatnio byłem w szkole rok temu, bo program edukacji
podstawowej w Battery City obejmował osoby do piętnastego roku życia.
Otworzyłem
ostrożnie oczy. No tak, jechaliśmy samochodem. Znaleźli mnie ci faceci,
Killjoysi. Osiągnąłem cel mojej wyprawy. Pjona, Frank!
Pierwsze,
na co zwróciłem uwagę, to fakt, że pojazd nie miał szyb. Nie to, że były
odsunięte – po prostu ich nie było. W sumie to całkiem niezły pomysł – gdy auto
mknęło przez pustynię, tak jak teraz, chłodny wiatr smagał twarz, co było
naprawdę orzeźwiające. Szczególnie, że upały tutaj czasem sięgają 40 stopni.
Co do
mojej nieszczęsnej nogi – nie bolała tak, jak przedtem. Ból był... stłumiony.
Pewnie podali mi jakieś leki znieczulające, czy coś w tym stylu.
W jednej
chwili zza przedniego siedzenia wychyliła się czerwonowłosa głowa. Na mój widok
usta mężczyzny wygięły się w wesołym uśmiechu. Dopiero teraz mogłem mu się
przyjrzeć dokładnie.
Krwistoczerwone
włosy układały się w artystyczny nieład, okalając rozwichrzoną aureolą smukłą
twarz, oczy lśniły niebezpiecznie, a zadarty nosek nadawał jego obliczu
dziecięcego wręcz uroku. To dziwne, ale wydawał się... śliczny. Tak, to
odpowiednie słowo. Nie przystojny, ale śliczny, ładniutki, z takim dziewczęcym
typem urody.
– Hej,
nie śpisz!
– Nie
śpię – potwierdziłem krótko chrypliwym głosem. Chciałem powiedzieć coś więcej,
przedstawić się, wyrazić swój podziw dla nich i aprobatę, że udało mi się ich
spotkać, ale skutecznie uniemożliwiło mi to nieznośne pieczenie w gardle. W
sumie nic dziwnego, skoro nie piłem nic od przeszło dwóch dni.
Niezdarnie
podniosłem się, pozostawiając nogi na siedzeniach, ale opierając się plecami o
drzwi. Wiatr toczył cichą bitwę z moimi włosami. Napotkałem w lusterku
rozbawione spojrzenie tego drugiego faceta. Miał na głowie kłębowisko
kasztanowych loków i śmieszne usta.
– Daj mu
się napić, idioto – mruknął szatyn, zwracając się najwyraźniej do swojego
towarzysza., Na powrót utkwił spojrzenie w drodze; podążyłem za jego wzrokiem.
Powietrze nad Guano falowało w ponad 30-stopniowym upale, asfalt wydawał się
wręcz płynny. Kąpiel w płynnym asfalcie... to mógłby być sposób na samobójstwo.
Chory i bolesny, ale czemu nie? Tylko, gdzie niby znaleźć jeziora asfaltu?
Uśmiechnąłem
się pod nosem. Nie powinienem snuć takich myśli. To nieco odbiega od
normalności.
I tak.
Tak, owszem. Daj mi się napić. Teraz.
–
Spokojnie, Star – zachichotał drugi mężczyzna. W sumie... mężczyzna? Nie
wyglądał na więcej niż dwadzieścia cztery lata. Z jednej strony był jeszcze
dzieckiem, z drugiej przecież był starszy ode mnie przynajmniej o osiem wiosen.
Odnosiłem wrażenie, że w nowym świecie wiek nie jest już ani trochę ważny. Ale
niech już zostanie ten mężczyzna, trochę szacunku, Frank.
Czerwonowłosy
rzucił mi butelkę wody. Kimże bym był, gdybym ją złapał? Przedmiot ciężko
uderzył w mój brzuch, z mojego gardła wydarło się ciche stęknięcie.
–
Dziurawe ręcee, dziurawe ręceee! – zaintonował złośliwie ten facet. Zaraz,
właściwie jak oni, to jasnej cholery, mają na imię?
Przez
chwilę przeglądałem się butelce. Ot, zwykły przedmiot o opływowym kształcie,
dobrze leżał w dłoni. Przezroczysty płyn w środku wydawał się czysty i
nieskażony, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby BL/ind nafaszerowało jakimiś
podsłuchami czy chuj wie czym nawet w o d ę.
Zwróciłem
uwagę na czarną uśmiechniętą buźkę na białej etykiecie. Kiedyś wydawało mi się,
że uśmiecha się przyjaźnie, teraz byłem jednak zupełnie innego zdania.
Wyglądała wręcz przerażająco. I bezdusznie.
Odkręciłem
czarny korek i upiłem kilka dużych łyków. Ach, tego mi było trzeba. Pieprzyć
głód i ból – śmierć z pragnienia musiała być jedną z najgorszych.
Natychmiast
poczułem, jak życiodajna energia przepływa przez moje ciało, wprawiając w ruch
każdy nerw, ożywiając komórki i przywracając szybkość myślenia. Niesamowite,
jak nastrój i usposobienie człowieka mogą zmienić się po nawodnieniu organizmu.
Odchrząknąłem,
czując, że wreszcie mogę normalnie się wypowiedzieć.
–
Więc... Dzięki za ratunek, przede wszystkim. – To było głupie, ale co lepszego
mogłem powiedzieć? – I... no ten, to wy jesteście Killjoysami, tak?
– A jak
myślisz? – zaśmiał się czerwonowłosy, znów obracając głowę w moją stronę.
Napotkałem uważne, jakby zaintrygowane spojrzenie jego zielonych oczu. – Ja
jestem Party Poison, a kolega z ładnymi włosami to Jet-Star. Znany również jako
księżniczka fro-fro – dodał szeptem.
–
Słyszałem to, dałnie*! – wykrzyknął właściciel pokaźnego afro, szturchając w
bok gościa, który przedstawił się jako Party Poison. Uśmiechnąłem się szeroko –
niesamowite, jak pozytywną energią emanowali ci ludzie.
– To
przecież nie są wasze imiona. Znaczy te, prawdziwe – bąknąłem bez ładu i
składu. Zdałem sobie sprawę, że robię z siebie idiotę. I właściwie to ja im się
nie przedstawiłem.
– A ty
masz ładniejsze? – spytał Poison, poruszając zabawnie brwiami.
– Sorka.
Jestem Frank – mruknąłem, zamykając oczy. Nie miałem o co oprzeć głowy, bo za
moją potylicą nie było szyby, a miejsce w którym powinna być. Pozostałem więc w
trochę niewygodnej pozycji, opierając policzek o „parapet” samochodu.
– Frank?
Śmiesznie – skwitował Star. Poison znów się zaśmiał.
– Co w
tym śmiesznego? – nie rozumiałem.
– Całe
życie jest śmieszne samo w sobie, Frank – szepnął półgłosem czerwonowłosy.
Zmarszczyłem brwi; już w pierwszych minutach zaczął mnie zastanawiać ich pogląd
na świat. Postanowiłem (jeszcze) nie wdawać się w teologiczne dyskusje, może
lepiej porozmawiać o czymś bardziej... teraźniejszym?
–
Więc... gdzie jedziemy? – spytałem po dłuższej chwili milczenia. Poison
zachichotał, odgarniając grzywkę z czoła. Nawiasem mówiąc, cały czas siedział
tyłem do kierunku jazdy, mierząc mnie ciekawskim spojrzeniem. Wyglądał w tamtej
chwili bardzo... młodo, ale mimo wszystko czułem się nieswojo, siedząc tam
jedynie w obcisłych dżinsach.
– No jak
to gdzie? Do nas. Chyba po to tu przyjechałeś, nie?
Zamrugałem.
–
N-no... tak.
W tamtej
chwili po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że – łał, właśnie zaczynam całe
życie od początku! Mimowolnie pomyślałem o morderczych treningach, jakie mnie czekają,
o własnym raygunie, którego z pewnością dostanę. Czy ja też będę mógł wybrać
sobie taki śmieszny pseudonim? To mnie trochę zestresowało, nigdy nie miałem
głowy do nazw.
Nastała
cisza. Z nudów przesunąłem się w bok, by móc widzieć dwie postacie w przerwie
między przednimi siedzeniami. Zauważyłem, jak oryginalnie są ubrani – Poison
nosił niebieską skórzaną kurtkę z jakimś logo... ElektroKat, to nie jest
przypadkiem ta firma baterii? Obcisłe spodnie i wysokie buty nadawały mu
nonszalanckiego wyglądu. Moją uwagę przykuł smukły pokrowiec ze skóry,
przyczepiony do jego paska. Raygun. No tak, to było do przewidzenia.
Co do
Stara, w pierwszej chwili uwagę przykuwało przede wszystkim jego afro. Nie
prezentował się gorzej od swojego przyjaciela – miał ciemne ubrania, skórzaną
kurtkę z flagą Ameryki na plecach i podniszczone ciemne okulary na nosie.
Wyglądali...
inaczej. Nie chodziło o jakieś szczegóły anatomii. Było coś w ich postawie,
tych kolorowych ubraniach i przyprószonych piaskiem rzęsach, że nie dało
pomylić się ich z nikim innym. Niezbyt docierało do mnie, że to naprawdę oni –
Killjoysi z krwi i kości, obiekty wielu miejskich legend i opowiastek. A ja...
czy naprawdę miałem stać się jednym z nich?
Uśmiechnąłem
się pod nosem.
Nazywam
się Frank Iero i chyba właśnie zaczynam życie od nowa.
__________ _______________
*Roni –
MUSIAŁAM TEGO DAŁNA WSTAWIĆ, NO MUSIAŁAM, to przez ciebie. c:
Kompletny
zastój weny trwa. Ledwie dobrnęłam do końca. To jest takie beznadziejne, nic
się nie dzieje, przepraszam. Następny rozdział za minimum 3 tygodnie, bo
przyjeżdża do mnie moja bratnia dusza, najlepsza przyjaciółka, Weronika
Bielecka, znana powszechnie jako Roni albo Toxic Unicorn. ;-; Ostatni raz
widziałam ją rok temu, boże.
To było.. Urocze! :3 Opisy wyglądu Killjoysów, ich śmieszne przekomarzanki, poglądy na świat, no i ten ciekawski Gerard. Cały czas się na niego gapił :P
OdpowiedzUsuń3 tygodnie to szmat czasu, ale wytrzymam... Wytrzymam, co nie? :O Muszę, aby dalej przeżywać przygody Franka.
Weny życzę (dziwne, ja zawsze wszystkim życzę weny, no ale przecież to nic złego, co nie? Wena jest pożądana!)
xoxo
Tak, na zegarku właśnie widnieje godzina 02: czasu polskiego, a ja zamiast wylegiwać się w łóżeczku i smacznie spać, śniąc o Frerardzie, czytam MCR'owe opowiadanie. ;p
OdpowiedzUsuńTo pierwsza historia osadzona w realiach z alternatywnego świata, w którym rządy sprawuje BL/ind, która spodobała mi się po przeczytaniu już pierwszej części. Nigdy jakoś nie przepadałam za tekstami o killjoysach-rebeliantach i całym tym świecie z BL/ind, ale to opowiadanie to wyjątek. Aż żałuję, że nie przeczytałam go wcześniej.
Twój styl pisania jest wspaniały, bardzo przypadł mi do gustu. Nie ma tu błędów, ani powtórzeń, opisy też są w porządku, a akcja toczy się według mnie w odpowiednim tempie.Bohaterowie... Franek jest walnięty, co tu dużo mówić. Z resztą Gerard i Ray wcale nie są lepsi.
"Dziurawe ręcee, dziurawe ręceee!" - nie wiem, czemu, ale gdy przeczytałam o tej reakcji, zwyczajnie nie mogłam przestać się śmiać. Mam kiepskie poczucie humoru czy po prostu ta godzina tak wpływa na tok mojego myślenia? o.0
O tej porze nie dam rady wycisnąć z siebie już nic więcej, ale wiedz, że czekam na następną część i mam nadzieję, że uda ci się ją dodać trochę wcześniej. A jeśli nie, to i tak tutaj wrócę - za bardzo mi się podoba to opowiadanie. ;p
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko w umieszczeniu twojego bloga na liście polecanych przeze mnie miejsc, wartych odwiedzenia.
Życzę ci miłego czasu spędzonego z długo niewidzianą koleżanką.
xx
Dobra. Dziękuję za pogłębienie mojej Pisarskiej Depresji, naprawdę, już zaczynało mi przechodzić! A teraz moja samoocena znów jest odwrotnie proporcjonalna do temperatury jaką mamy aktualnie za oknami. Twój styl jest... lekki. Bardzo zabawny, ale jest w nim coś intrygującego. Jestem naprawdę ciekawa Twojego pomysłu na to opowiadanie, bo rzadko aktualnie powstają opowiadania osadzone w tym uniwersum. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że Ray i Gee są cały czas naćpani. Bardzo pozytywni! No i... jestem oczywiście ciekawa jak to się wszystko rozwinie ("If you know what I mean..."). Dużo chęci do pisania życzę! ^^ Będę wpadać częściej, obiecuję. :D
OdpowiedzUsuń